Star Wars Jedi: Upadły Zakon to kolejna gra na licencji Gwiezdnych Wojen spod skrzydeł Electronic Arts. Czy przełamie złą passę poprzednich gier wydanych przez tego giganta?
Długo przyszło nam czekać na solidną grę z uniwersum
Gwiezdnych Wojen, przeznaczoną do samotnego grania. Dla niektórych ostatnim dobrym rokiem był 2005, kiedy to wyszedł
KOTOR II i
Republic Commando, inni zaś powiedzą że to lata 2008-2010, gdy ukazały się tuż po sobie dwie części
Force Unleashed (osobiście w jedynce się świetnie bawiłem, choć nijak tej grze do
Jedi Academy). Jeszcze kto inny wspomni o grach LEGO, które, choć niezłe, ciężko mi traktować poważnie jako dorosłą przygodę. Kiedy więc zapowiedziano
Upadły Zakon, miałem ogromny dysonans poznawczy. Z jednej strony odpowiadać za ten tytuł ma Respawn, twórcy dwóch części niesamowicie dynamicznego i miodnego
Titanfall, z drugiej zaś to EA i patrząc na anulowane tytuły (
1313 i nienazwaną grę) oraz to, czego dopuścili się przy wydaniu obu
Battlefrontów… chyba nikt z Was nie dziwi się mojemu pesymizmowi. Teraz jednak nadszedł ten dzień, gry gra zawitała na mojej konsoli i...o Ashla i Bogan, jakie to dobre!
Sam wygląd gry nie był dużym zaskoczeniem, EA potrafi tworzyć ładne światy i taki też dostałem od samego początku. Bracca, pierwsza planeta, jaką zwiedzamy, to dawna stocznia, a obecnie punkt złomowania i pozyskiwania materiałów ze statków kosmicznych. To tutaj poznajemy Cala Kestisa, głównego bohatera opowieści, byłego Padawana, ocalałego z pogromu Jedi, ukrywającego się jako zwykły członek Gildii Złomiarzy. Choć pierwsza planeta to zaledwie tutorial, to już tutaj mamy całkiem niezły przedsmak tego, co nas czeka, oraz solidne zawiązanie głównego wątku fabularnego. Oto bowiem nasz bohater zmuszony jest użyć, po raz pierwszy od lat, Mocy, by ratować swego najbliższego, i w zasadzie jedynego, przyjaciela.
Ten kamyczek rusza całą lawinę wydarzeń, która postawi na drodze Cala nowych przyjaciół, wrogów, oraz doprowadzi go na trop dawno zapomnianej tajemnicy Jedi, która może pomóc odbudować Zakon do dawnej chwały. Oczywiście brzmi to cholernie kliszowo, ale po pierwsze nie jest to niczym nowym w
Gwiezdnych Wojnach, a po drugie sposób podania, znaczenie dla kanonu oraz – nie ma co ukrywać – momentami czysty fanservice sprawiają, że odbiera się to nad wyraz dobrze. Gra tu wszystko. Tak jak kampania w
Battlefront II zdawała się być tylko i wyłącznie zlepkiem misji luźno połączonych fabułą, tak tutaj czuć, że została ona naprawdę przemyślana, dopracowana; ciężko o jakikolwiek błąd logiczny czy bezsens. Niektórych może rozczarować brak dylematów moralnych czy możliwości przejścia na Ciemną Stronę Mocy. Osobiście podoba się taki krok, daje on bowiem zamkniętą, jednoznaczną opowieść o Jedi.
Podczas naszych wojaży w poszukiwaniu wspomnianego artefaktu Jedi zwiedzimy nie tylko miejsca zupełnie w uniwersum nowe, ale także znane nam już z kanonu. W jednym przypadku dostaniemy nawet potwierdzenie pewnej krążącej już od kilku lat teorii. Zwiedzimy między innymi Zeffo, ojczyznę starożytnej cywilizacji, ojczyznę Dartha Maula, Dathomirę czy porośnięty gęstą i zabójczą dżunglą Kashyyyk. W przygodzie będzie nam towarzyszyć Greez, pilot Modliszki, naszego głównego środka transportu, a także byłą mistrzynię Jedi Cerę, ewidentnie wzorowany designem na ptaku drapieżnym (biorąc pod uwagę prace szyi oraz układ stawów, stawiam na sokoła) droid BD-1 oraz kilka innych postaci, które pominę milczeniem. Nie chcę bowiem zdradzać zbyt wiele, by nie psuć Wam zabawy i niespodzianek. Łakomych dalszych informacji zapraszam do spojlerowej analizy naszego Adama Siennicy, która to wkrótce się u nas pojawi.
Choć sama fabuła jest liniowa, a postęp wymuszany jest przez odblokowywanie przez nas poszczególnych umiejętności Mocy, to nie musimy bać się korytarzowych lokacji. Nie tylko bowiem w miarę postępów na danej planecie odblokowujemy skróty znacznie przyspieszające poruszanie się (co bardzo się przydaje bowiem brak tu szybkiej podróży), to jeszcze do tego część lokacji jest całkowicie opcjonalna, nie wspominając już o licznych sekretach, w odkrywaniu których bardzo pomocna będzie mapa oraz świadomość i percepcja otoczenia. Takie rozwiązanie daje ciekawy rozstrzał czasowy, bowiem niektórzy już zdążyli udowodnić, że grę da się ukończyć w ok. 11 godzin (choć ewidentnie nie za pierwszym razem, trzeba bowiem doskonale wiedzieć, co się robi), to realistycznie ten czas wyniesie ponad 20, a jeśli ktoś, tak jak ja, będzie chciał odkryć wszystkie sekrety i znajdźki, którymi gra jest napchana to czas ten zbliżyć się może do 30+ godzin. To o tyle istotne, że gra nie ma funkcji Nowa Gra+. Jest to sensowne rozwiązanie, biorąc pod uwagę liniowość głównej historii oraz fakt, że po jej ukończeniu możemy dalej swobodnie zwiedzać świat gry. Minusem takiego podejścia jest to, że ucina ono wszelką możliwość speedruningu.
Chyba każdy się ze mną zgodzi, że nie byłaby to gra studia Respawn, gdyby zabrakło w niej dynamicznego poruszania się, a także zagadek związanych z otoczeniem. Nieraz są to proste zadania platformowe, innym zaś już mocniej poruszające szare komórki puzzle, wymagające od nas wykorzystania znajdujących się wokół elementów wystroju, w połączeniu z odpowiednimi umiejętnościami władania Mocą. Te zyskujemy wraz z rozwojem historii i wzmacniamy, inwestując w drzewko rozwoju, składające się z umiejętności Mocy, posługiwania się mieczem świetlnym oraz ulepszeń zdrowia, apteczek i umiejętności defensywnych.
Równie ważna co zagadki jest w tej grze walka. No bo w końcu, co to by była za produkcja z mieczami świetlnymi i Jedi,gdyby nie solidna dawka nawalanki. I tu kolejna niespodzianka, bowiem
Upadły Zakon jest klonem…
Dark Souls lub, jeśli się uprzeć, nieco młodszego
Sekiro. Jest tu wszystko, co kochają fani gatunku, bloki, parowanie (ważne gdyż odpowiednio użyte pozwala odbić strzały wprost w atakujących, co w przypadku większości wrogów równa się śmierci na miejscu), uniki, iframe’y, szybka śmierć, miejsca medytacji zastępujące ogniska. Nie oznacza to jednak, że to gra tylko dla weteranów. Po pierwsze jeśli zginiemy nie od wroga, tylko z powodu otoczenia, czy to spadając, czy aktywując pułapkę, nie cofa nas to do punktu kontrolnego i nie zabiera doświadczenia. Dopiero zabicie przez wroga tak czyni, ale wystarczy go znaleźć i trafić choć raz by wszystko odzyskać. Po drugie zaś w bardzo interesujący sposób rozwiązano kwestię poziomu trudności. Bowiem każdy kolejny, od najwyższego w dół, to zwiększone okno czasu na parowanie ataków, zmniejszone otrzymywane obrażenia oraz, a może przede wszystkim, mniej agresywni przeciwnicy, którzy zdecydowanie chętniej zachowają dystans, zamiast rzucać się na gracza z gradem ciosów i strzałów z blastera, do których parowania zdolni są jedynie legendarni koreańscy gracze
StarCrafta i osoby z refleksem chomika na amfie (w wersji dla fanów
Skoku przez płot – wiewiórki po energetyku). Dla fanów Dartha Maula – na Dathomirze można odblokować bardzo wcześnie podwójny miecz świetlny i szczerze polecam to zrobić, działa cuda z grupami wrogów.
Jeśli chodzi o oprawę graficzną, to tak jak pisałem na wstępie, nie ma tu zaskoczeń, ale gra wygląda naprawdę ślicznie. Lokacje różnią się od siebie znacznie, a w każdej z nich widać dbałość o szczegóły i staranie się twórców o nadanie własnego charakteru. To samo można powiedzieć o udźwiękowieniu, od klasycznych odgłosów blasterów i mieczy, a skończywszy na utworach Johna Williamsa.
Oprawa Audiowizualna
9
/10
Podsumowując,
Uncharted i
The Force Unleashed mają dziecko I nazywa się ono
Upadły Zakon. Nie jest to owoc jednej nocy, lecz istota wyraźnie dopieszczona miłością, nad którą czuwała rodzina i chrzestni tacy jak
Metroid Prime,
KOTOR i złagodniałe na starość
Dark Souls. Dla mnie to zdecydowany kandydat do tytułu Gry Roku.
Ocena Końcowa
9/10
Oprawa Audiowizualna
9/10
PLUSY
+ fabuła;
+ świat;
+ postaci;
+ walka;
+ klimat
MINUSY:
– AI niektórych wrogów;
– pozostawia pewien niedosyt i chęć na więcej!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h