Po świetnie przedstawionej genezie Wildcat tym razem Stargirl skupia się na nowym Hourmanie. Geoff Johns nie spieszy się, przedstawiając postać Ricka Tylera i pokazując, co go ukształtowało jako człowieka. Osadza to bardzo mocno w komiksowym klimacie, budując genezę postaci w sposób atrakcyjny i zarazem znajomy. Nie ma się jednak uczucia wtórności, bo twórcy świadomie operują konwencją, osiągając zaskakująco udane efekty.
Podobnie jak w poprzednim odcinku, geneza Hourmana porusza ważny motyw empatii i zrozumienia. Nie chodzi o dość stereotypową, konfliktową relację Ricka z jego wujem, ale bardziej o budowanie charakteru postaci, która radzeni sobie z traumą po stracie rodziców. Sceną kluczową okazuje się oglądanie "nagrania" morderstwa rodziców, gdy padają mocne i zarazem przerażająco prawdziwe słowa o gniewie i o tym, jak bardzo on zatruwa go jako człowieka. Sama scena ma w sobie gigantyczny ładunek emocjonalny, gdy Rick w metaforyczny sposób staje naprzeciw umierającym rodzicom, pozwalając sobie na zderzenie się z nieprzepracowaną żałobą i emocjami, które wciąż w nim narastają. Ta chwila, gdy samochód leci, a Tyler jest w pewnym momencie pomiędzy ojcem i matką, została dobrze zaakcentowana przez aktora. Emocje czuć w powietrzu. To jedna z najlepszych scen tego odcinka, która ponownie udowadnia, że ta ekipa ma pomysł na poruszanie wątków, z którymi będziemy w stanie się utożsamić.
Obok tego mamy mniej rozbudowaną genezę dr Mid-Nite, którą zostaje Beth. Twórcy nie skupiają się na niej za bardzo, ponieważ cały czas była w tle od początku serialu i siłą rzeczy poznawaliśmy jej specyficzne zachowania, zdecydowanie za bliską relację z rodzicami i brak życia towarzyskiego. Jej supermocą jest gadulstwo, a kilka scen dobrze podkreśla jej charakter, specyficzność i mimo wszystko urok, bo wydaje się sympatyczną postacią. Tak po prostu. Poznawanie mocy dr Mid-Nite jest zabawne, efektowne i szalenie ciekawe. Zresztą to samo można powiedzieć o Hourmanie. Scenarzyści spokojnie poświęcają czas, by powiedzieć, co i jak, oraz pokazać, jak to działa. Dzięki temu każdy widz dostaje klarownie to, na co czeka. I o to chodzi.
Czarne charaktery nie mają zbyt wiele do roboty, ale mimo wszystko jest w tym scena, która intryguje. Wiemy, że dyrektorka ma związek z Injustice Society of America, ale biorąc pod uwagę opowieść Pata o Fiddlerze, trudno na razie wysnuć wniosek, dlaczego mamy dwie postacie związane z tym złoczyńcą. Oczywiście moc związana z graniem na skrzypcach jest tak bardzo komiksowa, że chyba bardziej się nie da, ale mam nadzieję, że serial trochę to rozwinie, bo na razie wygląda to dziwnie i wzbudza jedynie konsternacje.
Stargirl potrafi dobrze operować równowagą pomiędzy komiksowością a historią nastolatków. Nawet gdy Courtney jest uroczo naiwna, póki co nie wchodzi to na rejony absurdu i głupoty, a staje się integralną częścią obranej konwencji. Ma to swoje zabawne momenty, głupkowate (w pozytywnym znaczeniu raczej) i takie luźne, bardziej przypominające podejście do opowiadania historii w latach 80. niż kiczowatego Arrowverse. Lekko i przyjemnie. Na razie nie ma za bardzo na co narzekać.