Odcinek numer 7 w dalszym ciągu obraca się wokół tego samego tematu – kryzysu w małżeństwie Jacka i Susan, fascynacji Jacka rytuałami i Ernesta, który gdzieś tam z drugiego planu łypie na swojego kolegę, chcąc się jeszcze bardziej do niego zbliżyć. Robi się to zwyczajnie nudne i tak naprawdę przez znaczną część epizodu nie ma na czym zawiesić oka. Mężczyźni dalej się kłócą, ale jednocześnie podsycają tym wzajemną fascynację – twórcy chyba starali się ich pokazać jak dwa żywioły o odmiennych światopoglądach, jednak nie ma w tej relacji na tyle werwy i energii, by przyciągnęła zainteresowanie i wywołała jakiekolwiek emocje. Nie rozumiem motywacji Parsonsa i nie wiem, co takiego widzi w Erneście i w nowym życiu, jakie jest mu oferowane. Same rytuały nie są na tyle przekonujące, by się nimi zahipnotyzować, w związku z czym trudno mi się postawić po jego stronie – tym bardziej, że od tak długiego czasu tkwimy z bohaterami niemal w jednym i tym samym miejscu. Gdyby tak dobrze się zastanowić, kryzys Parsonsów ciągnie się od odcinka numer 3 i w kolejnych epizodach w zasadzie go nie zażegnaliśmy. Susan nadal błąka się w scenach, przerażona tym, że jej mąż chciałby spróbować w łóżku czegoś innego. To właśnie ją uznaję za najnudniejszą postać – początkowo zapowiadało się dobrze, ale teraz jej historia staje się po prostu śmiertelnie nudna. Ileż można patrzeć, jak chodzi od własnego ojca do kościoła i próbuje ułożyć sobie w głowie swoje własne problemy. Nie kupuję tego, razi mnie to i zwyczajnie mam już dość patrzenia w kółko na to samo.
fot. CBS
Zatem... na plus zapisuję mały przełom, który dokonał się po 7. epizodzie. Susan wreszcie doszła do wniosku, że chce zmierzyć się ze swoją przeszłością i być może dać szansę temu, co nowe. W ciekawy sposób pokazano jej próbę zmierzenia się z praktykami Magnusa – nakrycie ją płachtą materiału i wbijanie kolejnych gwoździ w deskę rzeczywiście sprawia, że atmosfera staje się coraz bardziej duszna, a panika bohaterki tylko narasta. Dobrze wiedzieć, że kobieta skrywa w sobie traumę z przeszłości – w końcu odkryliśmy, że jej ułożony ojciec jest tyranem i tak naprawdę jej niechęć do jakichkolwiek spraw z podtekstem seksualnym jest w pewnym sensie uzasadniona. Przypomnę jednak, że to już 8. odcinek – trochę późno, by wyciągać takie tematy z rękawa. Serial dużo zyskałby, gdyby twórcy zdecydowali się na ten ruch znacznie wcześniej. Uniknęlibyśmy nudy i dłużyzn, które prawdopodobnie zniechęciły do produkcji znaczną część fanów. W tym tygodniu na plus zapisuję również wątek Richarda, którego po raz pierwszy obserwujemy w izolacji. Mężczyzna samodzielnie rusza do Waszyngtonu, gdzie musi zawalczyć o szacunek wśród naukowców. Lubię tego bohatera, wydaje mi się wiarygodny i łatwo wzbudzić wobec niego sympatię. Tym bardziej, że jako widzowie doskonale wiemy, że kobieta, którą pokochał, jest tak naprawdę podstawiona. Dwa bieżące odcinki ładnie podsumowały jego miłosne uniesienia – od niewinnego flirtu w kinie, aż do bolesnego sprowadzenia na ziemię i poznania okrutnej prawdy. Dobrze, że w całym tym zawirowaniu uczuciowym znalazł się czas także dla niego – serial zyskuje dzięki tym wątkom trochę nowej energii, bo zawsze dobrze przyjrzeć się czemuś innemu niż twarz Parsonsa, Ernesta czy Susan. Strange Angel idzie do przodu bardzo powoli, ale 8. odcinek pokazuje, że twórcy rzeczywiście mają tu coś jeszcze do opowiedzenia. Nie zmienia to jednak faktu, że minionych kilka odcinków uznaję raczej za czas zmarnowany. Rozwinięcie wątków Susan i Richarda rzeczywiście może dawać szansę na wprowadzenie nowej dynamiki, ale lepiej nie spodziewać się zbyt wiele na zapas. Przed nami finał sezonu, który albo całkowicie pogrzebie serial, albo zapewni coś zupełnie zaskakującego i może nawet da mu szansę na kontynuację. Zobaczymy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj