Bal maturalny jest uznawany przez amerykańskich nastolatków za zamknięcie pewnego rozdziału. Wiąże się z końcem dzieciństwa i startem w dorosłość, wyjazdem na studia, próbą wybicia się na niezależność czy pożegnaniem się z dotychczasowym życiem i przyjaciółmi. Impreza ta od wieków jest ukazywana w amerykańskiej popkulturze za coś wielkiego i znaczącego w życiu każdego nastolatka. Liczba komedii z nią związanych trudno zliczyć. Jednak niewiele z nich opowiada o tym, jak ten wieczór wygląda od strony rodziców. Zwłaszcza tych nadopiekuńczych. Na nich właśnie skupi się fabuła komedii Blockers. Lisa (Leslie Mann), Hunter (Ike Barinholtz) i Mitchell (John Cena), nadużywając zaufania swoich córek, wchodzą w posiadanie informacji, że te planują stracić dziewictwo właśnie podczas balu maturalnego. Jak łatwo się domyślić, rodzice chcą powstrzymać swoje pociechy przed - jak im się wydaje - jednym z większych błędów w życiu. Nie ukrywam, że zaintrygowała mnie fabuła tego filmu. Fajny pomysł na dobrą, luźną komedię. Zwłaszcza że na fotelu reżysera zasiadła Kay Cannon, dla której jest to debiut. Wcześniej jednak wykazywała się niezłym poczuciem humoru, pisząc scenariusze trylogii Pitch Perfect czy kilku odcinków serialu 30 Rock. Niestety, okazało się, że Cannon, siadając za kamerą, traci kompletnie poczucie humoru i dobrego smaku. Film zaczyna się nawet zabawnie. Powoli prezentuje nam bohaterów. Nadopiekuńczą Liz, której trudno się pogodzić z tym, że córka wyjedzie na studia. Wyluzowanego Huntera, który stara się być tak wyluzowany, że córka się go wstydzi. No i Mitchell, ojciec trener, który najchętniej zamknąłby swoją córkę w pokoju, a do każdego adoratora strzelałby z dubeltówki. Oglądanie, jak dorośli przestają być racjonalni i wyluzowani, jest bardzo zabawne. Niestety, Cannon bardzo szybko idzie w stronę obleśności i scen ze zbiorowym rzyganiem w limuzynie czy przyjmowaniem browaru przez rurkę w odbycie. Ja rozumiem, że w latach 90. tego typu gagi umieściły serię American Piena liście najzabawniejszych komedii, ale powielanie tego schematu jest już obleśne. Zwłaszcza że ani aktorzy, ani sytuacje, w których się znajdują, nie są na tyle komiczne, by widownia rechotała ze śmiechu jak w przypadku Stiflera. Tu czujemy zażenowanie i częściej odwracamy wzrok od ekranu z obrzydzeniem niż z powodu bólu brzucha wywołanego śmiechem. Oczywiście nie jest tak, że w filmie nie ma trafionych gagów, bo są. Niestety, nikną one w natłoku tandety. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że John Cena posiada talent komediowy, który wystarcza na dłużej niż 5-minutowe cameo. Gdyby jeszcze pani reżyserka umiała to w pełni wykorzystać, a tak mamy tylko kilka przebłysków. Musi nabrać jeszcze trochę luzu i ogrania przed kamerą, a The Rock może mieć poważnego rywala. Osoby odpowiedzialne za casting znakomicie dobrały mu partnerkę w postaci Leslie Mann. Ta rudowłosa piękność pasuje do roli zatroskanej mamy, która jak trzeba, to potrafi się zabawić. Niestety, efekt psuje Ike Barinholtz, który ani nie jest wyluzowany, ani zabawny. Często tylko irytuje swoją obecnością na ekranie. Z założenia miał być tym najzabawniejszym z rodziców, ale chyba coś poszło nie tak. Ciekawie za to wpada młoda część obsady. Kathryn Newton i Geraldine Viswanathan wyglądają, jakby dobrze się bawiły podczas kręcenia zdjęć. Mają ten naturalny urok nastolatek, które myślą jedynie o tym, by dobrze spędzić ten bardzo ważny dla nich wieczór. Strażnicy cnoty to film ze zmarnowanym potencjałem. Zbyt często reżyserka żeruje na naszych najniższych instynktach, rzucając żarty z fekaliami. Moim zdaniem jest to komedia, którą raczej powinno oglądać się w telewizji, przy okazji robiąc coś innego, a nie na dużym ekranie. Szkoda pieniędzy na bilet.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj