Supergirl wybudziła się już z wakacyjnego snu i wróciła na antenę stacji The CW z 4. sezonem. Jeśli łudziliście się, że coś w jej świecie się zmieni, nastąpią jakieś wielkie tąpnięcia, twórcy dadzą do wiwatu - no cóż, byliście w wielkim błędzie. Odcinek American Alien to prawdziwy festiwal żenady i ekranowej mordęgi, po którego seansie będziemy stali w rozkroku pomiędzy "WTF!?" a "LOL!". Scenarzyści postanowili nie tracić czasu na szkicowanie większego zagrożenia czy dbanie o ustawienie fundamentów pod to, co wydarzy się w dalszej części sezonu. Bardziej interesuje ich zrobienie z sytuacji kosmitów większej niż życie metafory problemów cywilizacyjnych współczesnego świata, a taki obrót spraw zostaje podlany (by nie powiedzieć po prostu: oszczany) frazesami o powinnościach, odwadze, wolności, tolerancji. Stara śpiewka w nowym opakowaniu, wkładana nam do łba łopatą bez zapewnienia, że jest w tym wszystkim jakikolwiek inny niż polityczny cel. Odpowiedzialni za serial znów są na dziejowej misji, przy której księżycowy program Apollo wydaje się przedszkolną igraszką. Szkoda tylko, że fabuła i narracja przez taki obrót spraw traktowane są jak kurtyzany. Siostry Danvers awansowały - Kara w atmosferze koślawego CGI lata po całym świecie, albo podając baloniki małym dziewczynkom, albo odbierając wódkę w ramach haraczu za uratowanie życia mieszkańcom Kasnii, natomiast Alex okłada mężczyzn podczas treningu już w roli nowej dyrektor DEO. Zbliża się jednak druga rocznica wprowadzenia ustawy o amnestii dla kosmitów, więc wszyscy chodzą rozgorączkowani. Prezydent Marsdin przemieszcza się z punktu A do punktu B zapewniając, że jest prawdziwym chojrakiem; Brainy nie może wpasować się w wymagania Alex, więc przywdzieje sweter Winna; Lena prowadzi brudną rozgrywkę z matką, mającą na celu ochronę Jamesa przed wylądowaniem w grypsującej, a Hank stał się swoim własnym ojcem i plecie trzy po trzy o spokoju i duchowości. Zanim odkryjemy, że jacyś złoczyńcy na horyzoncie się pojawili, twórcy zaserwują nam fabularną karuzelę z uzewnętrzniającymi się kosmitami, wylewającymi swoje żale w ramach spotkania podobnego do mityngu anonimowych alkoholików. W dodatku Kara weźmie pod swoje skrzydła nowy nabytek CatCo, Nię Nal, ucząc ją o - no nie może być - odwadze i potrzebie wyrażania siebie. Dopiero później do gry wchodzi dawna współpracownica Lexa Luthora, Mercy Graves, która wraz ze swoim bratem Otisem postanawia wysadzić prezydent w powietrze. Nie miejcie jednak złudzeń: wątki te pasują do siebie jak pięść do nosa, więc na żadne fajerwerki nie liczcie. W moim prywatnym rankingu American Alien to najgorsze otwarcie ze wszystkich dotychczasowych sezonów produkcji. Twórcy już w pierwszym odcinku udowadniają bowiem, że wciąż będą nas okładać bon motami skrojonymi pod oczekiwania amerykańskich nastolatków, którzy muszą przecież zrozumieć, że ten serial to jedna wielka metafora sytuacji uchodźców, rasowej i społecznej (nie)tolerancji czy rosnącej siły płci żeńskiej. Gdzieś na najgłębszym poziomie Supergirl staje się siermiężną krytyką wizji Donalda Trumpa - autorzy pokazują, co może stać się z USA, jeśli jego idee zostaną wcielone w życie. Ameryka też się sypie, to osobny rozdział, prezydent jest kosmitką, chcesz przetrwać odcinek to się pozaciągaj. Wszystko wskazuje na to, że w obecnym sezonie otrzymamy jeszcze więcej tego typu patriotycznych lekcji, skoro za złego typa spod ciemnej gwiazdy robi w nim agent Liberty, który w swoim modus operandi ma najwyraźniej odbieranie wolności Bogu ducha winnym obywatelom. Jest jeszcze Kasnia, w której sobowtór Dziewczyny ze Stali stał się ludzkim kilofem. Ta ekranowa migawka również może mieć znaczenie w kontekście kierunków fabularnych - znając zamiłowanie scenarzystów do politykowania, fikcyjne państwo okaże się zapewne alegorią Rosji i jej niebezpiecznego wpływu na Stany Zjednoczone. Nie trzeba nawet chodzić do szkoły; geografia, WOS, historia, WF, religia, matematyka, przygotowanie do życia w rodzinie - wszystkie lekcje odbywają się jednocześnie, a przecież do wybawiającego nas od nich dzwonka zostało jeszcze kilka miesięcy...
fot. The CW
+11 więcej
Pod względem aktorskim American Alien trzyma zatrważający poziom z drugiej części poprzedniego sezonu - na twarzach członków obsady rysuje się albo głupawka, albo mina głębokiego przemyślenia. Warto jednak odnotować, że Jesse Rath w roli Brainy'ego zaczyna irytować jeszcze bardziej niż robił to nieobecny już w serialu Winn. Powinniśmy też drżeć o to, co scenarzyści chcą zrobić z postacią David Harewood; jeśli jego J'onn J'onzz podzieli los tatusia i będzie nieustannie prawił o tym, że marsjańska spuścizna jest cacy, to nasza głowa eksploduje od nadmiaru tej duchowo-sentymentalnej masturbacji. Rzecz ma się podobnie w przypadku aspektów realizacyjnych. Choreograf sztuk walki najprawdopodobniej zaginął w akcji i dlatego aktorzy muszą wyprowadzać na ekranie po jednym ciosie udając, że mamy do czynienia z nokautem. CGI leży na całej linii, czy to w trakcie ekspozycji kosmitów, czy ukazywania wybuchów, które wyglądają tu tak, jak zapalanie lampionu na grobie - jakieś światełko jest, ale ty i tak jesteś zanurzony w otchłani smutku. Przez ostatnie kilka miesięcy twórcy zapewniali nas, że Supergirl powróci z przytupem. Obiecywano nam wielowątkową fabułę, tony pomysłów od nowych showrunnerów, powroty ulubionych przez widzów postaci, nawiązania do komiksów. Gdyby fani chcieli jeszcze jednorożca i zaklinacza węży, to na pewno dałoby się to załatwić. Gorzej tylko, że pierwszy odcinek 4. sezonu zdaje się nam pokazywać, iż nic takiego nie będzie miało miejsca. Co prawda gdzieś na drugim planie zasadniczych wydarzeń rodzą się pytania o absencję Supermana czy zderzenie Dziewczyny ze Stali z jej sobowtórem z Kasnii, ale na razie wszystko to pozostaje w formie domysłów. W National City na razie bez zmian - cyrk obciachu trwa, a bieda fabularna trawi nasze umysły.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj