W drugim odcinku 4. sezonu Supergirl dosłownie spadła z nieba. Sęk w tym, że po seansie odczujemy wrażenie, iż i nas ktoś właśnie przetrącił.
Rozpada się nam
Supergirl na kawałeczki. Po fatalnym otwarciu 4. sezonu część fanów zastanawiała się zapewne, czy może być jeszcze gorzej. Odcinek
Fallout pokazuje, że tak. Twórcy nawet nie ukrywają, że interesują ich jakiekolwiek ramy fabularne lub ustawienie fundamentów pod dalszy obrót spraw. Rozpala ich coś innego: społeczno-patriotyczny krajobraz trzęsących się w posadach Stanów Zjednoczonych, zaserwowany widzom na wyjątkowo siermiężną modłę. Tytuł ostatniej odsłony serii co prawda odnosi się do ataku Mercy Graves, ale to tylko fasada; przez bite 40 minut czasu antenowego bohaterowie deliberują na temat tolerancji, ksenofobii, piorą sobie nawzajem mózgi. Błądzą bez celu, to tu, to tam, przekonując wszem wobec, kto na tym łez padole jest największym orędownikiem społecznej empatii. Jest tu tak podniośle, że patos dosłownie wylewa się na nas z ekranu i zostaje zaklęty w ujęciu z Dziewczyną ze Stali ratującą maszt z amerykańską flagą przed upadkiem. Wszystko to jest upiorną wariacją na temat tego, co stałoby się z USA, gdyby światopoglądowe idee Donalda Trumpa faktycznie wcielić w życie. Przynajmniej tak wydaje się autorom produkcji; widzowie znajdą się po seansie na skraju załamania nerwowego z zupełnie innych powodów.
Ujawnienie światu, że prezydent najpotężniejszego kraju na kuli ziemskiej jest kosmitką, wywraca obywatelski spokój do góry nogami. Społeczeństwo wychodzi na ulice, skanduje, napiera na barierki, przejawy międzyplanetarnej ksenofobii widać wszędzie - w pubach, redakcjach gazet, w pizzeriach. Gdy Brainy przyjdzie po obiad, po ujawnieniu oblicza obcego do zamówienia dostanie gratis groźne miny i kij baseballowy. Podwładni Jamesa wkładają chipsy do kawy, prześladując tym samym swojego kolegę. Jeśli sądzicie, że brzmi to absurdalnie, zapewniam, iż to dopiero początek. Ta społeczna zawierucha rezonuje bowiem w topornym modus operandi bohaterów: Nia Nal, Supergirl, Alex, James, Brainy, J'onn J'onzz - wszyscy oni, chcąc zasiewać ziarna tolerancji, zachowują się trochę jak natrętni domokrążcy. Otworzysz lodówkę, a oni dalej będą ci mówić, które spojrzenie na rzeczywistość i wartości moralne jest jedynie słuszne. W dodatku nie można im zamknąć jadaczki, bo zaraz powrócą ze swoimi frazesami ze zdwojoną siłą. Na drugim biegunie tej walki wyrastają postacie Mercy Graves i Agenta Liberty - wykorzystują oni społeczny niepokój, by jeszcze bardziej podgrzać atmosferę. Pierwsza, czy to atakując Lenę, czy w czasie pobytu w więzieniu, sączy jad w co bardziej rozedrgane umysły, drugi bierze mikrofon i formuje ruch obywatelski, który ma budzić skojarzenia z wypisz wymaluj neofaszystami. Gorzej tylko, że o ile na papierze dzieje się sporo, o tyle na ekranie - jakby to ujął Brainy - "nada".
Być może największą bolączką 4. sezonu staje się partactwo scenarzystów, które najpełniej uwidacznia się w sposobie, w jaki podchodzą oni do ekspozycji poszczególnych postaci. Pal już licho tasowanie przez nich bon-motami; taki J'onn J'onzz na emeryturze włóczy się bez celu, zaglądając, a to do siedziby DEO, a to do baru, a to na wiec zwolenników wyrżnięcia kosmitów. Patrzy, myśli - nuda, nic się nie dzieje. Bohaterowie ogólnie mają problem z chodzeniem; Mercy Graves przemieszcza się bez ładu i składu, ni to modelka, ni antagonistka, zaraz się przewróci biedaczka. Z kolei Nia Nal póki co ma w historii do odegrania naprawdę ważną rolę - poinformowanie świata, że jest postacią transgenderową. Nie zrozumcie mnie źle: jeśli twórcy chcą wybudzić w nas empatię względem protagonistów, to niech to czynią poprzez charakter czy ciekawość ich historii; sam fakt, że ktoś zmienił płeć/symbolizuje figurę uchodźcy/podejmuje wybory inne niż większość społeczeństwa nie wystarczy. W przeciwnym wypadku bohaterowie zamieniają nam się na ekranie w przedszkolaków, których ktoś oszukał bądź stłamsił i lada moment się rozpłaczą. Miała być siła charakteru, skończyło się głupawką.
Źródło: Bettina Strauss/The CW
Niestety, w tym tygodniu trudno będzie znaleźć w
Fallout element, który może dać
Supergirl nadzieję na lepsze jutro. Żadne odwołanie do Kasnii już się nie pojawiło, a złoczyńca obecnej odsłony serii, Agent Liberty, bardziej niż na większym zagrożeniu skupia się na razie na siedzeniu na krześle i posiłkowaniu się podręcznikiem do propagandy. Co prawda Dziewczyna ze Stali na koniec odcinka pada jak mucha za sprawą ekspozycji kryptonitu, ale stało się tak nie po raz pierwszy i na pewno nie ostatni. W trakcie seansu momentami będziemy odnosić wrażenie, że rozmach fabularny zaczyna przytłaczać samych twórców. Chcą upchnąć na przestrzeni 40 minut, co tylko się da, a co się tu nie zmieści, zostanie domontowane w obróbce. I tak na ekranie pojawiają się nowe postacie, które mają usprawiedliwić kierunki narracyjne przyjęte przez scenarzystów, względnie bronie i lokacje, uzmysławiające widzowi, że źle się dzieje w USA. Nikt chyba nie nauczył twórców, że społeczeństwo nawet bardziej niż politycznych upiorów boi się zwyczajnego debilizmu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h