Ciężko jest przeanalizować fabułę Świątyni, bez ujawniania kluczowych zwrotów akcji i ważnych wątków. Poniższy tekst jest jednak recenzją bezspojlerową, dlatego musimy zadowolić się jedynie ogólnym szkicem koncepcyjnym całości. Opowieść skupia się na chirurgu Danielu, który prowadzi pod ulicami Londynu nielegalną klinikę medyczną. Mężczyzna jest gotów pomóc każdemu, kto zapłaci za nieewidencjonowaną usługę lekarską. Pracuje więc poza systemem, a jego klientami są często ludzie spod ciemnej gwiazdy. Wraz z odpowiedzialnym za transport Lee i miotaną wyrzutami sumienia badaczką Alice, Daniel przyjmuje coraz bardziej zdesperowanych i niebezpiecznych klientów. Co dzieje się dalej, wyjawić nie możemy, ale już w pierwszym odcinku dostajemy zwrot akcji, który stawia fabułę na głowie. Wszystko to brzmi jak pierwszorzędny, trzymający w napięciu thriller. Niestety, to co na papierze pięknie wygląda, nie koniecznie działa w rzeczywistości. Tak jest właśnie ze Świątynią, która oprócz intrygującego punktu wyjścia, nie ma nic ciekawego do zaoferowania. Serial prezentuje nam klasyczny miszmasz, którym przepełnione są dziesiątki produkcji pozycjonujących się gdzieś pomiędzy thrillerem z akcją na pierwszym planie, a niepoprawnie polityczną komedią. Dostajemy więc wątki sensacyjne, trochę czarnego humoru, dramat, retrospekcje i miotanego moralnymi zagwozdkami protagonistę. Szablon jakich mało, jednak wciąż wielu z niego korzysta. Ważne jednak, żeby po wypełnieniu szkicu fabularnymi kolorami, całość nie przypominała dziesiątek innych obrazów i była atrakcyjna dla oglądającego. Serial szwankuje już na poziomie głównego bohatera. Aż dziw bierze, że portretujący Daniela Mark Strong jest tak bezbarwny. Przecież ten aktor specjalizuje się w postaciach charakterystycznych. Budując protagonistę, twórcy chcieli stworzyć kogoś na miarę Waltera White’a. Wyszedł im jednak misiek z maślanymi oczyma, który przez większość czasu ekranowego miotany jest etycznymi rozterkami. Gdyby protagonista był nieco silniejszy, być może całość zyskałaby na sugestywności. A tak, każdorazowe pojawienie się Daniela na ekranie wprowadza zgubną nudę do opowieści. Jego partnerzy również nie należą do najciekawszych postaci serialowych. Anna, grana przez znaną z Gry o tron Carice van Houten praktycznie nie istnieje, a Lee (Daniel Mays), jak na razie stanowi coś na kształt comic relief. Słabe postacie, to kiepskie dialogi. Kiepskie dialogi, to miałki scenariusz i tak dalej. Niestety ów mechanizm obecny jest również w Świątyni. Wątek główny nie grzeszy atrakcyjnością. Zamiast szybkiego tempa dostajemy stagnację i wyczekiwanie na mocny akcent, który zazwyczaj nie następuje. Ktoś kogoś szuka, ktoś się ukrywa, ktoś komuś pomaga – tak wygląda szkielet fabuły pierwszych epizodów. W poszczególnych odcinkach, w klinice Daniela pojawiają się również nowi pacjenci. Możemy jednak zapomnieć o ciekawych sprawach medycznych i konieczności nieszablonowych rozwiązań lekarskich. Mimo że Daniel pracuje poza systemem, jego działania są jak najbardziej konwencjonalne. Oczywiście czasem trzeba posunąć się do nieetycznych zachowań i nielegalnych praktyk, ale nie wywołuje to dreszczyku ekscytacji na plecach. Poza tym relatywizm moralny jest tutaj bardzo dyskusyjny. Mimo pewnych wątpliwych zachowań, Daniel w końcu ratuje ludzkie życie. Nie jest więc Walterem White’em produkującym metamfetaminę czy Krystal Stubbs (ze świetnego Jak zostać Bogiem na Florydzie), która wciąga bogu ducha winnych ludzi do piramidy finansowej. Gość pomaga potrzebującym, więc jest dobry. Poza tym ma jeszcze jedną szlachetną motywację, o której jednak nie możemy nic napisać, bo jest wielkim spoilerem. Świątynia nie jest oczywiście doszczętnie złą produkcją. Ma swoje momenty – twórcy starają się przemycić do opowieści „angielską flegmę”, co sprawia, że miłośnicy kina i telewizji z Wysp mogą poczuć się w Świątyni całkiem swojsko. Problem polega na tym, że w natłoku seriali tworzonych na jedno kopyto, produkcja nie wyróżnia się niczym specjalnym. Aktorstwo, humor, scenariusz – oprawa audiowizualna – wszystko to jest kompletnie bez wyrazu. Mamy więc do czynienia z podręcznikowym średniakiem, który da się obejrzeć, ale na długo w głowie nie zostanie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj