Kolejne odcinki serialu Syn zwiększają dystans, jaki w moim odczuciu zaczyna panować między torami opowieści. Pierce Brosnan traci na rzecz wątku z młodym Elim, który zwyczajnie jest ciekawszy.
Śledzenie losów chłopaka, porwanego przez plemię Komanczów, któremu w dodatku wymordowano rodzinę, jest znacznie bardziej interesujące, niż obserwowanie tego samego człowieka w dorosłości. W tej części serialu znamy go jako możnego, dobrze ustawionego właściciela ziem, zatem nie ma tu zbyt wielu aspektów potencjalnie trzymających w napięciu. Tym, co na chwilę wprowadziło zawirowanie w uporządkowane życie bohatera, było podpalenie jego działki, jednak samo pojmanie i ukaranie sprawcy rozwinęło się i zakończyło na przełomie dwóch odcinków. Owszem, za Elim będą się teraz ciągnęły konsekwencje, lecz póki co cały ten wątek toczy się powolnie i bez większych emocji.
Inaczej jest w przypadku historii młodego Eliego. Chłopak dzielnie radzi sobie na obczyźnie, stara się zdobyć zaufanie i szacunek plemienia, uczy się oprawiać skóry, polować i strzelać – na to wszystko patrzy się z zainteresowaniem. Również dlatego, że rzecz dzieje się w obcej kulturze, której zwyczajów i tradycji nie znamy. Obserwujemy jak młodzieniec rozwija się i dojrzewa na tym tle, towarzyszymy mu w ważnych wydarzeniach i jesteśmy świadomi tego, co po kolei go kształtuje. Słowem - mamy jasno przedstawione jak krok po kroku wyrasta na mężczyznę. Jednak jeśli chodzi o jego dorosłe wcielenie, wciąż dostrzegalne są pewne irytujące braki. Widz jest pozbawiony punktów odniesienia, których mógłby się chwycić na drodze do odtworzenia sobie w głowie przeszłości bohatera. Tak naprawdę jeszcze nie wiemy co sprawiło, że dorosły Eli jest w takim miejscu i dorobił się majątku, a bieżąca akcja na razie nie zamierza tego tłumaczyć. Mam więc wrażenie zgrzytu, jaki panuje między torami opowieści, bo historia młodego chłopaka jest tłumaczona bardzo wyraźnie. W zasadzie obydwa te wątki są od siebie tak odległe, że można sądzić, iż opowiadają o dwóch różnych bohaterach.
Na ciekawą postać wyrasta natomiast Pete McCullough, syn dorosłego Eliego. Mężczyzna zna wszystkie demony swojego ojca i na każdym kroku stara się zrobić wszystko by się od niego odróżnić. Momentami stara się być aż nadto szlachetny, czym wyróżnia się na tle pozostałych bohaterów - w tym świecie każdy ma bowiem swoje za kołnierzem. Pete jednak musi się zmierzyć także ze swoją moralnością - chce puścić skatowanego więźnia wolno, ale w efekcie końcowym zabija go, czym zadaje cios także samemu sobie i swoim ideom. Postać wydaje się nieszczęśliwa i przy tym bardzo tajemnicza, co może zwiastować, że posiada bogatą historię. Czekam na jej rozwinięcie, bo póki co, poza losami młodego Eliego, to właśnie Pete jest bohaterem, którego wątek śledzę z większym zainteresowaniem.
Rola Pierce'a Brosnana wydaje się dziwnie niewyrazista na tle pozostałych bohaterów. Kamera w zasadzie mu nie towarzyszy, a on sam nie podejmuje żadnych bardziej istotnych działań. Jest tylko punktem odniesienia dla narastającego konfliktu z Meksykanami, którzy jawnie go nienawidzą. Jak widać, twórcy serialu zdecydowali się towarzyszyć nie dorosłemu ojcu, a tytułowemu synowi – takim był młody Eli i takim jest teraz Pete McCullough. Niestety jakoś nie do końca mi się to klei w spójną całość, po raz kolejny uwypuklając wspomniany już wcześniej zgrzyt i pewną nierównowagę. Tym, co stanowiło jedyny łącznik między obiema historiami, była wizja Eliego, w której rozmawiał z wodzem Toshawayem. Indianin uratował go przed laty i przyjął do swojego plemienia. Retrospekcja przybliżyła nam problem przemijania, którego obawia się Eli pragnący bogactwa. Jednak poza tym nie poruszyła innych ważnych tematów z przeszłości, które moglibyśmy odnieść do fabuły bieżącej. Przybywających niedopowiedzeń i tajemnic robi się moim zdaniem trochę za dużo, na czym serial zwyczajnie traci.
Fabuła serialu jest zdominowana przez mężczyzn – jeśli nie Komanczów, to białych, jeśli nie białych to Meksykanów. Tymczasem jest tu kilka kobiecych bohaterek, które mają w sobie dużą charyzmę – żona Pete’a, Sally, a także Meksykanka Maria z domu sąsiadów. Obydwie na razie robią za tło dla działań mężczyzn, jednak liczę na to, że w kolejnych odcinkach ich rola się zwiększy i będą miały czynny udział w rozwoju fabuły bieżącej. Podobnie jak wnuczka Eliego, która zdaje się być odważną i bardzo zaradną dziewczynką. Na chwilę obecną są to bohaterki z wyraźnym ale niewykorzystanym potencjałem.
Choć wszystko wskazuje na to, że lada moment wybuchnie wojna między McCulloughami a ich sąsiadami Meksykanami, nie towarzyszą mi większe emocje w oczekiwaniu na to. Chętniej poznam dalsze losy młodego jeńca Komanczów, który coraz wyraźniej zaznacza w plemieniu swoją obecność. Tam przynajmniej cały czas coś się dzieje.