Kolejny odcinek serialu Syn był jednym z ciekawszych, spośród wszystkich jakie ukazały się do tej pory. Zarówno wątek młodego Eliego, jak fabuła bieżąca wypadają równie interesująco, chyba pierwszy raz od początku sezonu.
Mimo że odcinek nie podjął wątków zaproponowanych w poprzednim epizodzie – odważna Sally została całkowicie pominięta, a akcja, jaka ostatnio miała miejsce, znów ustąpiła monotonii i przemyśleniom - daje sobie radę na swój własny sposób. Widać tu wyraźnie główny motyw, jaki przewija się we wszystkich wątkach – dostrzeganie coraz większych różnic i narastająca chęć zmiany. Tak jest zarówno w przypadku młodego Eliego, w dalszym ciągu Pete’a, ale i jego syna, który dołącza do grona ważniejszych bohaterów.
Charles, bo takie imię nosi chłopak, zupełnie nie przypomina swojego szlachetnego i pokojowego ojca i żywi w sobie nienawiść do sąsiadów w zasadzie bez żadnych ku temu podstaw. To trochę naiwne i osobiście przez pewien czas traktowałam jego podejście raczej z przymrużeniem oka – ot, dzieciak nasłuchał się uprzedzonych przedstawicieli starszyzny i wydaje mu się, że ma prawo do własnego wymierzania sprawiedliwości. Jednak gdy sprawy idą za daleko, a chłopak plami sobie ręce krwią ofiary, zaczyna się robić poważnie. Po pierwsze – od teraz prawdopodobnie wyrzuty sumienia i trauma nie dadzą mu żyć, a po drugie – powieszenie Meksykanina raczej nie wróży zbyt dobrze relacjom sąsiedzkim, jakie obecnie starają się wypracować McCulloughowie. Przez swoją lekkomyślność i impulsywność, Charles nawarzył przysłowiowego piwa całej rodzinie. I autentycznie mi go szkoda – widać, że w końcu zdał sobie sprawę z tego, co właściwie uczynił. Chłopak dołącza do grona tytułowych synów, wokół których kręci się cała historia i póki co jego wątek zapowiada się naprawdę interesująco.
Tymczasem młody Eli czuje się coraz gorzej w plemieniu Komanczów. Przy okazji tego wątku dostrzegamy chyba wszystkie możliwe różnice, jakie panują w kulturach przedstawicieli obu ras. Nie jest już tak kolorowo i beztrosko, a bezlitosne i niewzruszone postawy Indian wobec uprowadzonych przez nich białych dają chłopakowi do myślenia. Pojawienie się w obozowisku pojmanej dziewczyny przypomina mu, że to nie jest jego naturalne środowisko. Wszystkie te uwidocznione aspekty coraz silniej uderzają także widza i mamy poczucie, że chłopak nie zabawi w tym gronie długo. Problem, z jakim aktualnie się mierzy, dostrzega również Toshaway, który – jak to na mentora przystało – znów urządza mu mądre pogadanki i prowadza na długie, oczyszczające spacery. Przypuszczam, że odejście Eliego z plemienia nie nastąpi tak całkiem bezpodstawnie i jeśli ktoś ma mu je umożliwić, to będzie to właśnie Toshaway. Albo za sprawą oficjalnego przyzwolenia, albo – na co też się zanosi – własnej śmierci, jako pretekstu do ucieczki. Już przy okazji wizji w poprzednich odcinkach Indianin wspominał swoją śmierć, zatem podejrzewam, że i my zobaczymy ją na ekranie.
Dorosły Eli pozostaje raczej niewidoczny. Jeszcze na początku epizodu wyrusza wraz z wnuczką na poszukiwanie złóż ropy, przez co nie obserwujemy go w akcji bieżącej. Być może to kolejny powód, dla którego cały odcinek przemija tak płynnie i interesująco – pozostali bohaterowie są zdani sami na siebie i nie ma nikogo, kto stałby za ich plecami w każdej ze scen. Dodaje im to wiarygodności i motywuje do samodzielnych działań. To właśnie pod nieobecność dziadka na pierwszy plan wybija się jego wnuk, stąd też sądzę, że to całkiem dobry pomysł, by odseparować głowę rodziny chociaż na chwilę. Dodatkowo zyska na tym jego relacja z wnuczką, którą poznajemy coraz lepiej. Co więcej, gdy nie ma Eliego, nie ma też jego dyskusji i nie prowadzących do niczego debat z sąsiadami. Nie musimy oglądać fałszywych uprzejmości i uśmiechów, a wszyscy dookoła jakby mogą na chwilę zaczerpnąć powietrza. Zadziałało – od razu wydają się bardziej autentyczni.
Odcinek pozostaje też dosyć brutalny. Nie oszczędzono nam szczegółów podrzynania zwierzynie gardła czy obdzierania jej ze skóry, nieustannie słychać jęki torturowanych jeńców, a w końcowej sekwencji na oczach widza zawisnął mężczyzna. Choć nie są to sceny przyjemne, nie można zaprzeczyć, iż trzymają w napięciu, a tym samym zaskarbiają sobie naszą uwagę. Jeśli to jest nowa ścieżka, jaką obierze teraz serial (a może na to wskazywać pozostawienie kilku wątków otwartymi i zaostrzenie sytuacji na wrogim froncie sąsiedzkim), obawiam się, że jeszcze wiele litrów krwi przeleje się przez ekran. Momentami naprawdę aż ciarki przechodzą po plecach.
The Son podąża w ciekawym kierunku. Choć wciąż powoli, wreszcie zaczynamy lepiej poznawać poszczególnych bohaterów, co daje podstawy do emocjonalnego zaangażowania się w ich perypetie. W porównaniu do poprzednich odcinków jest naprawdę dobrze, stąd też moje 7/10. A w zasadzie to nawet z plusem.