Mając na swoim koncie prawie same komercyjne sukcesy można pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa – filmową awangardę, gdzie chęć zysku schodzi na dalszy plan. Takim "skokiem w bok" dla Michaela Baya – twórcy kultowych "Bad Boys" i ekranizacji "Transformerów" – miała być niskobudżetowa komedia sensacyjna Sztanga i cash. Przyznam, że jakoś nieswojo czułem się podziwiając firmowany nazwiskiem Baya obraz, gdzie ani wielkich wybuchów, ani spektakularnych efektów specjalnych nie doświadczyłem. Co zatem proponuje nam reżyser? Historię trzech kulturystów, którzy próbują "skroić" pewnego antypatycznego milionera uczęszczającego na ich siłownię. Pomysł nie do końca oryginalny, ale to, co mamy okazję podziwiać w Sztandze..., przechodzi wszelkie wyobrażenia. A twórcy ponadto zapewniają, że jest to historia oparta na faktach! Dodatkowym atutem jest ciekawa obsada, którzy chyba za przysłowiowego dolara zgodzili się wziąć udział w tym jakże specyficznym kinie akcji. Czy za "Bóg zapłać" komponował również wieloletni współpracownik Baya, Steve Jablonsky? Tego niestety nie wiem, ale efekt końcowy sugeruje wyraźne trudności, z jakimi zmagał się wychowanek Hansa Zimmera. I nie chodzi mi bynajmniej tylko i wyłącznie o jego talent lub wyobraźnię...
Z oczywistych względów wykluczono możliwość zatrudnienia orkiestry, a i sztab pomocników skurczył się do niezbędnego minimum. Aparat wykonawczy ograniczono zatem do stacji roboczej kompozytora ogarniającej w swoich zasobach szeroki zakres stylistyczny: od popu i funku, poprzez rock, a na ambiencie skończywszy. Mało? Ja myślę, że wystarczająco jak na tej klasy produkcję. Obraz Michaela Baya nie tworzy przestrzeni do zaistnienia epickiego, pełnego przepychu brzmienia, a sceneria rozgrywającej się akcji (wszelkiej maści kluby fitness, bary i skąpane słońcem ulice Miami) jest już wystarczającym argumentem, by sięgnąć po bardziej współczesne środki komunikowania się z widzem. Z drugiej strony można powiedzieć, że Steve Jablosnky sięgając po ogólnie przyjęte schematy upraszcza rolę muzyki – czyni z niej bezbarwną tapetę idealnie odzwierciedlającą IQ głównych bohaterów. I jest to poniekąd prawdą, niemniej trzeba przyznać, że ta rytmiczna mieszanka całkiem dobrze sprawdza się w warunkach filmowych. Choć nie przejawia ambicji, aby zawładnąć wyobraźnią widza, to jednak skutecznie buduje nastroje, a gdy trzeba - podkręca również tempo akcji. Zatem, jakby to powiedział pewien popularny w naszym kraju kulturysta: nie ma lipy! Lipa pojawia się natomiast w momencie, gdy materiał muzyczny pozbawimy jego kontekstu wizualnego. Wtedy okazuje się, że przebojowość i szeroko pojęta prostota nie wystarczają, aby doświadczyć prawdziwej pompy... muzycznej.
Ścieżka dźwiękowa wydana nakładem Varese Sarabande mogłaby walczyć o atencję nie tylko pakera, ale i miłośnika muzyki filmowej, gdyby tylko decydenci wytwórni wykazali się większą rozwagą. Przede wszystkim polityka upychania krążka aż "pod korek" nie sprawdza się w przypadku takiej kompozycji, jaką jest Sztanga i cash. Prostota konstrukcji nie daje bowiem gwarancji, że materiał musi być łatwy w odbiorze. Owszem, rozpoczynające płytę I'm Big oraz Sun Gym sugerują przyjemne ambientowe granie przywołujące na myśl słoneczną scenerię Florydy i klimaty rodem z "Bad Boys" Marka Manciny, ale nie dajmy się zwieść tym hochsztaplerskim sztuczkom kompozytora. Większość albumu to nieustanna konfrontacja z padami i generatorami loopów prezentującymi szeroką gamę bitów wspartych równie napastliwymi samplami elektronicznymi. Płaszczyzną, na której najlepiej sprawdza się to brzmienie, jest akcja, której wszak nie brakuje w filmie Michaela Baya. Niestety słuchając Sztangi... nieraz odnosiłem wrażenie, że kompozytor przecenia swoje możliwości, nakładając na ten rytmiczny gryf zbyt dużą ilość wątpliwej jakości muzycznego żelastwa i przegrywając w ten sposób ze starszym o 18 lat soundtrackiem Manciny. O przełomie w warsztacie Jablonsky'ego również nie ma tu mowy. Sięgając po utwory takie, jak Wrong Car lub Taser, przekonamy się, że od czasów "Transformerów" niewiele się zmieniło. Argumentem przemawiającym na niekorzyść Sztanga i cash jest brak orkiestry, która w przypadku "Transformerów" dodawała fakturze muzycznej więcej kolorytu.
Na szczęście absencja żywego instrumentarium nie skreśla tworu Jablonsky'ego z listy ścieżek wartych jakiejkolwiek uwagi. Są bowiem momenty, które przekonują w ten lub inny sposób. Niewątpliwie będą to utwory z początku płyty oraz te oparte na prostej linii melodycznej, gdzie pojawiają się charakterystyczne ambientowe gitary z tematem głównym na czele. Pewnym wyjątkiem od tej reguły jest kawałek Du Bois, gdzie w miejscu gitar występują sample orkiestrowe. Temat tam słyszany ma potencjał, więc szkoda, że nie pojawia się on częściej w tej cierpiącej na brak pomysłów kompozycji.
Warto w tym miejscu odnotować fakt, że osiem ostatnich utworów to na dobrą sprawę suity koncepcyjne, które w tak zaprezentowanej formie nie pojawiają się w filmie. Paradoksalnie dają one więcej satysfakcji z odsłuchu niż przywiązana do filmowych kadrów muzyka akcji. Przykładem niech będzie wspomniany wcześniej Du Bois oraz miły dla ucha ambient w utworach So Buff i Doyle.
Nie znaczy to jednak, że cały action-score wart jest ino twardego lądowania na dnie śmietnika. Nawet w muzyce akcji znajdziemy coś, co przykuje naszą uwagę. Ciekawym przykładem jest utwór Buckle Up ilustrujący scenę "pozbywania się" niewygodnego świadka przekrętu. Pomijając kwestię ciężkostrawnego początku, Jablonsky w dalszej części dosyć fajnie kompiluje kilka odrębnych stylów muzyki elektronicznej. Co więcej, stosuje nawet stylizacje na epokę, w której toczy się akcja filmu! W tym miejscu rodzi się pytanie, na ile było to zamierzone działanie kompozytora, a na ile przypadek? Jakkolwiek by nie było - liczy się przecież efekt końcowy, który w moim mniemaniu był zadowalający.
Tylko czy dla tych kilku ciekawostek muzycznych warto w myśl zasady "no pain, no gain" zacisnąć zęby i znosić wszelkie trudy piętrzące się podczas słuchania? Niewątpliwie jest to soundtrack dla koneserów takiego brzmienia – dla tych, którzy w warsztacie Jablonsky'ego widzą potencjał i nie przeszkadza im anonimowość jego tworów. Osobnym problemem jest objętość materiału zawartego na krążku. Decydenci Varese zdają się uprawiać na swoich albumach nieustanną masę, za nic mając sobie rzeźbę tak pomocną w eksponowaniu materiału. Osobiście polecałbym więc w pierwszej kolejności strzelenie sobie shake'a proteinowego i sięgnięcie po film Michaela Baya, by przekonać się o wartości muzyki w jej kontekście wizualnym. Może się bowiem okazać, że nie tylko stylistyka, ale i gatunek kina, w jakim powstała ta ścieżka dźwiękowa, będą nam bardziej painem niż gainem.