Tak naprawdę najsłabszym elementem filmu jest jego początek na Kubie. Jasne, fajnie, że film zapisuje się w historii jako pierwsza hollywoodzka produkcja od dekad, która miała tam nagrane zdjęcia. Tylko poza tym to niewiele wnosi. Dostajemy dość nudny wstęp, który ma pokazać Doma w szczęśliwym miejscu z Letty. Niby mamy wyścig, czyli jest to mrugnięcie okiem do fanów pierwszych odsłon, ale jednocześnie jest to potwierdzenie, że ten motyw się przejadł. Wyścigi mają znaczenie, gdy możemy się nimi emocjonować i czuć napięcie, nie wiedząc kto wygra. W tym przypadku jest to formalność, która idzie oklepanym torem. Dom musi wygrać i zdobyć szacunek przeciwnika, który oczywiście potem będzie użyteczny. Scena akcji jest solidna, ale nic więcej; nie porywa jakoś szczególnie, bo większą uwagę przyciągają piękne widoki. Taki konieczny wstęp do wejścia Charlize Theron i rozruszania tej fabuły. Lubię Charlize Theron w rolach czarnych charakterów. Podobała mi się jej przerysowana kreacja złej królowej w filmie Snow White and the Huntsman. Jej Cipher jest troszkę podobna, ale zarazem inna. W zasadzie Charlize tworzy kreację na podobnej zasadzie; jest przerysowanie, jest szaleństwo w oczach i wiele momentów, w których jej działania kradną sceny. Często kluczowym aspektem do sukcesu jest posiadanie dobrego złoczyńcy i Cipher jest taką postacią. Charlize dostaje sporo czasu ekranowego, by przedstawić motywację, charyzmę i szaleństwo Cipher. Czasem można uznać, że jej ciągłe gadanie filozoficznych frazesów w rozmowie z Domem jest już męczące, przesadzone i niepotrzebne. Tak jakby Cipher nie miała nic więcej do zaoferowania. Przyznaję, że twórcy stąpają tutaj po cienkiej granicy, ale ostatecznie postać wychodzi obronną ręką. Aktorka pozostawia po sobie pozytywne odczucia, gdyż stworzyła najgroźniejszy czarny charakter serii, który na całe szczęście jeszcze powróci. Przynajmniej wszystko na to wskazuje. Dobrze też wprowadzono spójność z poprzednimi częściami poprzez ten czarny charakter. Ciekawi mnie, czy nad Cipher jest jeszcze ktoś więcej, kto może pojawić się w kolejnych odsłonach? To byłoby nawet ciekawe rozwiązanie. W pewnym sensie jest to taki czarny charakter w stylu Bondów – prosty, określony cel, twardy henchman pod ręką (w tej roli gwiazda Gry o tron) i trochę szaleństwa. Nie mam nic przeciwko. Po siódemce można było zastanawiać się, jak twórcy wypełnią lukę po Paulu Walkerze. Nie oszukujmy się –musieli jakoś to zrobić, bo jednak ta pustka byłaby odczuwalna. A to przecież była ważna, kluczowa postać. I jest to jedna z rzeczy, które kapitalnie rozwiązano, bo wszystko wskazuje na to, że tym "zastępstwem" są Hobbs i Deckard. Ten duet wymieniający się uprzejmościami ma świetną chemię i naprawdę znakomicie bawi. Ich ciągłe docinki sprawdzają się nieźle, a nawiązanie bliższej relacji na poziomie emocjonalnym wychodzi przekonująco. Nie jestem zdziwiony, że to właśnie oni dostali swój spin-off, bo po tym, co tutaj wyprawiali, aż chciałoby się więcej. Dobrze wygląda sekwencja ucieczki z więzienia, gdzie Statham i Johnson mieli okazję do zaprezentowania umiejętności oraz tego, jacy są twardzi Z jednej strony dynamika, sztuki walki i spryt, z drugiej strony niepowstrzymana siła Hobbsa. Ciekawe zestawienie, które daje dobrą i dynamiczną akcję. Z Deckardem Shawem jest jednak pewna rzecz, która może wzbudzać mieszane odczucia. Nie chodzi o sam fakt współpracy, bo w końcu obie strony zostały do tego zmuszone i wyraźnie nikt nie był z tego zadowolony. Tak naprawdę to jedynie Hobbs mógł z nim nawiązać jakąś przyjaźń, bo są podobni do siebie i bohater Johnsona nie ma bagażu w postaci śmierci Hana. Mam jednak problem z finałową sceną. Odkupienie Deckarda działa tylko połowicznie: ryzykował życie dla uratowania bobasa, ale nadal pozostaje mordercą Hana i człowiekiem, który chciał ich wszystkich zabić w poprzedniej części. Dlatego fakt, że Deckard zostaje na rodzinnym obiedzie jest nie na miejscu. To jest przekroczenie granicy, która nie powinna być naruszona. Zmiana stron Shawa jest dobra, ważna i przemyślana aż do tego momentu. W końcu to wygląda na sugestię, jakby wszyscy przymknęli oko na to, że on zabił Hana. Nawet w obliczu uratowania małego Briana to jednak nie jest coś, co znika ot tak. Mały detal, który jest wyraźnym niedopracowaniem Chrisa Morgana. I to dla mnie obniża cyferkową ocenę filmu, bo wprowadza pewien niesmak w konwencję. Szybcy i wściekli to nigdy nie była seria z ambitną fabułą. Zawsze mieliśmy proste, klarowne historie z określonym rozwojem i celem. Nie mogę narzekać na fabułę nowej odsłony. Nawet rzekłbym, że dzięki zmianie stron Doma jest to coś nowego i innego w stosunku do poprzednich części. A to powoduje brak jakiejkolwiek monotonii pod tym względem. Wszystko ma sens, nic szczególnie nie razi. Zwłaszcza najważniejszy zwrot akcji, który częściowo był przewidywalny. Wiedzieliśmy, że Dom mógłby to zrobić tylko i wyłącznie w momencie, gdy mają kogoś z rodziny. Osobiście do momentu wyjawienia stawiałem na Mię, siostrę Doma, ale z uwagi na wątek Briana ostatecznie byłoby to bez sensu. Fakt, że to Elena z ich synem ma jak najbardziej sens. Ten wątek staje się sercem filmu i czymś, co nie spodziewałem się zobaczyć w tej serii. Mały Carlos grający syna Doma wyciągnął Vina Diesela z aktorskiego autopilota, bo chłop ostatnio cały czas gra to samo. We wspólnych emocjonalnych scenach czuć serce i emocje, które powinny tu być. Reakcje Doma są odpowiednie i przekonujące. To nadaje wagi całej historii. Jak zawsze nie brak absurdalnie cudnych pomysłów na scen akcji. Kula na początku jest pierwszym elementem, który wzbudza uśmiech. Plus za to jest też taki, że widać wyraźnie, że mamy do czynienia z praktycznych efektem, nie efektem komputerowym, a to wydaje mi się w takich sekwencjach zawsze buduje lepsze wrażenie. Wspomniana walka w więzieniu robi robotę, ale to dopiero sceny z zombie autami mogą zachwycać. Przede wszystkim brawo za pomysł i jego wykonanie. Dostajemy coś, czego praktycznie nigdy wcześniej nie widzieliśmy i to działa wyśmienicie. Przegięte? Na pewno! Realistyczne? A nie dbam o to! Frajda jest tak duża, jak oczekuję po tej serii. W paru momentach czuć było niedopracowane efekty komputerowe, gdy fala aut rozbijała się na zakręcie. Przez to też miałem naturalnie skojarzenie z falami zombie z World War Z. Jednak wielka kulminacja sekwencji z deszczem samochodów to piękny popis twórców. Pewnie mogli zrobić to komputerem, ale to nie robiłoby takiego wrażenie, jak jest teraz widoczne na ekranie. Zrzucanie prawdziwych samochodów na ulicę imponuje efektem. Scena godna tej serii. Przez to też nie wiem, czy wielki finał jest lepszy, bo stoi raczej na podobnym poziomie. Są emocje, humor (Roman w lamborghini na lodzie...), przegięcia (The Rock przesuwający torpedę rękoma!) i dużo akcji. Moment, gdy na powierzchnię wyłania się łódź podwodna, przypomniał mi szóstą część i efekt "wow", gdy czołg wyjechał z ciężarówki. Szalone, niedorzeczne, ale świetnie działające. To właśnie tak ładnie wpisuje się w konwencję serii, że tworzy rozrywkę zgodną z oczekiwaniami. Tylko że... w pewnym sensie te sceny bledną przy walce na pokładzie samolotu, gdzie Deckard trzyma dzieciaka w foteliku i zabija zbirów. Humor tych sekwencji, miny dzieciaka, pomysł na to, co mu Deckard puszcza w słuchawkach i interakcja pomiędzy aktorami - kapitalne! Nigdy bym się nie spodziewał, że taka niby zwyczajna scena akcji skradnie ten film dzięki niemowlakowi. Mam problem z kulminacją po wysadzeniu łodzi podwodnej. To były te momenty, gdzie po prostu trzeba było pokazać coś więcej, a nie iść na skróty, bo tak. Praktycznie dostajemy całujących się Doma i Letty oraz uśmiechniętą grupę. To nie przekonuje, bo to nie jest wiarygodne. To że Dom przyszedł im na pomoc nie tłumaczy, że przez pół filmu był im wrogiem i zdrajcą. Cała kulminacja miałaby inny wydźwięk, gdyby Dom coś wyjaśnił, gdyby pojawiła się informacja o synu, gdyby zrozumieli, dlaczego ich brat podjął taką decyzję. A tak odczuwam niedosyt. Nie powiedziałbym, że Szybcy i wściekli 8 to najlepsza część, bo też tu nie chodzi o jakąś rywalizację na tym poziomie. Z jednej strony ma najważniejsze zalety serii, ma jej serce, ale jednocześnie jest to film trochę inny, oparty na ciekawym nowym szkielecie. Jest zabawnie, efektownie, rozrywkowo i przyjemnie znów zobaczyć bohaterów w akcji. Nie ma to w sobie takich emocji jak siódemka, w której było pożegnanie Walkera. Nie ma też świeżości piątki, która rozpoczęła tę drogę szalonej konwencji. Ale jest blisko! Głupie, absurdalne, niedorzeczne kino rozrywkowe też trzeba umieć robić dobrze. Szybcy i wściekli stworzyli konwencję, która przekonuje i która podbiła świat nie bez przyczyny. W tej prostocie jest wielka siła, a serce opowieści cały czas jest na swoim miejscu. Wiecie, wiele przegiętych motywów z tej serii w zupełnie innym wydaniu byłyby po prostu głupie i nie działałyby na ekranie. Bez tego pierwiastka "fajności", który sprawia, że w nosie mam brak realizmu czy głupoty. Ba, ja nawet na to czekam w tym wydaniu! Rozsiadam się wygodnie i z uśmiechem na twarzy oglądam nowe wyczyny tej rodziny. I czekam na kolejne części. Idealne na oderwanie się od rzeczywistości. A jeśli komuś konwencja nie pasuje, to nowa odsłona na pewno tego nie zmieni.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj