Sam (Andrew Garfield) to typowy slacker, zatrzymany w najtisach nastolatek, wypełniający swoje dni podglądaniem sąsiadek, jaraniem kiepów i graniem w Super Mario Bros. na NES-ie. Podobno gdzieś pracuje, tak przynajmniej myśli jego matka, przysyłająca mu stare filmy nagrane na VHS-ach. Zamieszkuje przedmieścia gorącego Los Angeles, gdzie gwiazdy świecą jasno i gasną wcześnie, hormony buzują mocniej, a dziewczęta ubrane są bardziej skąpo. Pewnego dnia, spędzając czas w typowy sposób, dostrzega piękną Sarę, z którą później spędza wieczór. Następnego dnia dziewczyna jednak znika, a Sam postanawia ją odnaleźć. David Robert Mitchell to mistrz nastodramy, a oba jego poprzednie filmy były próbą łamania filmowych gatunków. W Legendarnym amerykańskim pidżama party reżyser spoglądał z nostalgią na niewinne przygody wchodzących w dorosłość dzieciaków, a w It Follows redefiniował carpenterowski horror, dodając akt seksualny jako największe zagrożenie, ale także szansę na wybawienie. Takie tam, typowe nastoletnie lęki. W Under the Silver Lake twórca czyta zaś postmodernistów, słucha popowych hitów, ogląda Davida Lyncha i Paula Thomasa Andersona. Nie ma tu jednak mowy o kradzieży pomysłów - w ponowoczesności nic już nie należy do autorów, a tym bardziej widzów. Popkultura i chaos informacyjny to coś, w czym milenialsi się zrodzili. W tych meandrach bodźców przyjdzie Samowi przeprowadzać skomplikowane śledztwo, pełne ślepych zaułków, ponętnych kobiet i dziwnych zespołów, a to wszystko dzieje się w samym centrum cmentarza gwiazd, u podnóża hollywoodzkiego wzgórza, które oddziela szare życie od pięciominutowej sławy. Co w tym świecie jest prawdziwe, a co jedynie wykreowanym na potrzeby mas produktem? Odpowiedź staje się coraz bardziej zagmatwana, szczególnie po tym, jak Sam odkrywa mapę na opakowaniu płatków śniadaniowych i ukryte przekazy w poppiosenkach napisanych przez tajemniczego Tekściarza żyjącego w najpiękniejszej willi Fabryki Snów. Brzmi absurdalnie? To ledwie kilka pomysłów, którymi Mitchell raczy widza. Reżyser operuje zarówno gatunkiem neo-noir z femme fatales czyhającymi na zgubę bohatera, jak i dodaje nostalgicznej wartości, rozrzucając stare numery "Playboya", wieszając plakaty z Kurtem Cobainem i włączając ośmiobitowe gry na starych konsolach. Liczba intryg, ukrytych przekazów robi wrażenie, choć całość połączonych ze sobą luźnych wątków nie jest już tak imponująca. Tajemnice Silver Lake  to kolorowy, dynamiczny i bardzo zabawny film, tym niemniej rozwiązanie rozbuchanego spisku nie znajduje satysfakcjonującego zakończenia. Za to będący grubo po trzydziestce Andrew Garfield idealnie wciela się w znerdowaciałego dwudziestoparolatka w ciągłym stanie eksmisji. Zblazowana mina, przygarbiona postura i ciągłe poczucie zagubienia czynią z Sama postać zarówno odpychającą, jak i kreują coś w rodzaju everymana - któż z nas nie czuje się zagubiony w natłoku informacji, kto z nas nie wierzy w choć jedną intrygę knutą przez elity, kto nie zakochał się w przypadkowej osobie, by nigdy później jej nie zobaczyć? Garfield ciągnie więc film nawet wtedy, gdy po wybitnym punkcie kulminacyjnym fabuła siada, a kolorowe hollywoodzkie sny zaczynają blaknąć. Koleś (skojarzenia z tym “Kolesiem” jak najbardziej na miejscu) żyje beztrosko z dnia na dzień, a chwilowe wybudzenie z egzystencjalnego marazmu daje mu okazję na odkrycie tajemnicy większej niż polityka i biznes. W latach 90. kino uwielbiało takich bohaterów, a Mitchell jest przedstawicielem ukazywanego wtedy na ekranach pokolenia, nie dziwi więc moc inspiracji i nostalgia za prostszymi chwilami. Bohater nie siedzi na fejsie i nie poluje na tinderze. Sam ma czas, by krążyć po Los Angeles w poszukiwaniu ukochanej dziewczyny, ale na pewnym etapie już wszyscy wiemy, że śledztwo - tak jak jego życie - prowadzi raczej donikąd. To nic. Zawsze można znaleźć inne zajęcie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj