Todd Field wyszedł naprzeciw niegodziwej postaci władzy, by zobrazować konsekwencje ludzkiej pychy. W niebanalnym portrecie zatracenia się człowieka we własnej pozycji filmowiec ukazał przykry upadek jednostki wybitnej. Ukryty sens pozostawił zaś do własnej interpretacji.
Władza jest bezpłciowa. Jej kuszące aspekty mogą przyćmić moralne zasady każdego człowieka – bez względu na genitalia, orientację seksualną czy kolor skóry. Władza to siła absolutna, lecz w nieodpowiednich rękach staje się niszczycielskim żywiołem.
Tár Todda Fielda to kontemplacja nad rządami persony uchodzącej za arcymistrza w swoim fachu. Wirtuozka muzyczna – Lydia Tár – zostaje przedstawiona jako kobieta u szczytu kariery. Wspaniała dyrygentka, kompozytorka, chodząca skarbnica wiedzy muzycznego świata. Spisanie jej wszystkich zasług i dokonań to wymowny hymn pochwalny na cześć wielbionego bóstwa. Zwracają się do niej "maestro", bo jakżeby inaczej w momencie interakcji z prawdziwą mistrzynią. Niewielu jednak wie, jak mroczne tajemnice skrywa ten „wzór do naśladowania”. Tylko nieliczni poznali się na jej manipulacyjnej i toksycznej stronie.
Todd Field zbudował tę historię od podstaw. Wszystko jest fikcją, jednak skrupulatne nakreślenie sylwetki głównej postaci wprawia w osobliwe wrażenie, jakoby ona rzeczywiście istniała. Być może tak dogłębne przedstawienie początków końca wielkiego nazwiska podsyca złudne odczucia. Dogłębne, ale w niektórych aspektach bardzo enigmatyczne. Już od pierwszych sekund pojawia się nieopisane przekonanie, iż film owiany został pewną tajemnicą. Do tego etap ujawniania nowych faktów charakteryzuje dosadna powolność. A jednak nie wiemy, czego możemy się spodziewać w kolejnej scenie. To jest ta niejednoznaczność pracy Fielda, która zachwyca. Przez większość filmowego czasu nie wiadomo, czy powinno się kibicować głównej bohaterce, czy może życzyć rychłego upadku. Ona jest ofiarą czy oprawcą? Field nie stawia pytań – rysuje portret postaci z różnych perspektyw, co zaburza osąd. On sam nie jest sędzią najwyższym, a narratorem, który nie ocenia, po prostu prowadzi przez pokrętne zakamarki ludzkiego umysłu. Większość opiera na sferze domniemań, a widzowi pozostawia ostateczny wyrok. Choć machiny postępującego końca nie da się zatrzymać, to my – odbiorcy – finalnie rozprawiamy się z myślą, czy rzeczywiście wirtuozka jest wszystkiemu winna.
Powodów do opowiadania się zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie filmowiec dostarcza aż nadto. Jednak niezaprzeczalnie obnaża nadgniłe oblicze władzy i prawdę o ludzkim ego. Manipulacyjne techniki przeplatane wraz z grą na cudzych uczuciach ujawniają, jak okrutny potrafi być człowiek – mimo swojego kunsztu czy niewinnych rys twarzy. A w tej historii były one doprawdy zacne, zwłaszcza że odtwórczyni głównej roli to
Cate Blanchett. Aktorka jest absolutnym fenomenem. Stworzyła na ekranie do granic możliwości autentyczną osobowość, a jej ciało pochłonięte fascynacją dźwięków to prawdziwa uczta dla oczu. Ile ekspresji, klasy i wdzięku wniosła do danej produkcji. Jej oddanie podczas połączenia z muzyką, wyrażane za pomocą mimiki i ruchu ciała, było inspirujące. Do tego wzrok, który tonął przy akompaniamencie klasyków – przyjemny pokaz zafascynowania pasją. Blanchett doskonale wczuła się w każdą wersję swojej postaci – była wybitną maestrą, zatracającym się w pysze człowiekiem, kochającym rodzicem, ale też przerażoną paranoiczką czy cwaną manipulatorką. Tak wiele twarzy zdołała wyrzeźbić na scenie, a jej profesjonalizm nawet na chwilę się nie ugiął. Stąd też przytłaczająca długość produkcji – ponad dwie i pół godziny – była do zaakceptowania. Na barkach artystki spoczywał ciężar rozciągniętej historii. Na szczęście swoją wizją na bohaterkę wzniosła film na wyżyny.
Tak różnorodne oblicza dyrygentki wiązały się przede wszystkim z wielogatunkowością, na którą zdecydował się Todd Field. W pewnym momencie zaczynamy rozumieć, że następuje przeskok z suchej komedii pozakulisowej do nacechowanego napięciem dramatu. I to napięcie już nie ustępuje, a widz pozostaje zdezorientowany, która wersja postaci jest tą prawdziwą. Uczucie nieprzyjemnego niepokoju dodaje paranoja, która stopniowo obejmuje coraz większą przestrzeń w umyśle bohaterki. Ile razy nachodzi refleksja: czy Tár posunie się do karalnych czynów? A może to ona jest w niebezpieczeństwie? Field zgrabnie manewruje między obrazem chwały maestry a portretem pozbawionego moralnego kręgosłupa człowieka, między chwilami prestiżu a skopanego honoru czy momentami psychicznych upadków. Tematyka jest wystarczająco trudna, a reżyser zdecydował się jeszcze dodać jej charakteru przez aspekty wizualne. Chłodu do całości dokłada ton barw, w jakim utrzymywany jest cały film. Pozbawione ciepła kolory nie wróżą pozytywnego rozwiązania problemów bohaterki. Również efekty dźwiękowe i podkłady muzyczne nadają odpowiedni klimat, a paranoiczna wrażliwość wirtuozki na przypadkowe dźwięki podsyca wrażenie o jej niestabilności psychicznej. Tak samo elementy niewytłumaczalne, jakich Field nie omieszkał się zawrzeć – zwykłe straszaki, mówiące o stanie kompozytorki.
Tár to film kompletny. Absolutny w swojej istocie. Przekaz trafia, ale prawdopodobnie nie każdy zdoła go zaakceptować. Liczba podejmowanych wątków jest ogromna. Zwłaszcza że mówimy o tematach z coraz większą dla społeczeństwa wartością – cancel culture, wykorzystywanie pozycji dla korzyści seksualnych przez płeć żeńską i męską czy parszywy obraz uznawanych autorytetów. To nie jest produkcja czysto rozrywkowa, przy której się pośmiejecie. Jest to dzieło zmuszające do refleksji, otwarcia umysłu na debatę. Kino nie dla każdego, bo nie wszyscy preferują medytację nad wymagającą tematyką. Może przerazić ilością czasu lub rozczarować niektórymi wątkami – chociażby zakończeniem historii światowej sławy dyrygentki. Ale z filmem takiego kalibru warto się zapoznać. Na takie kino czekaliśmy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h