Skojarzenia z teatrem są więc jak najbardziej uzasadnione. Ba, to wszystko dzieje się właśnie w teatrze i dotyczy teatru. Właściwie nie wygląda to jak film, tylko rejestracja skromnego przedstawienia. Coś, do czego w Polsce jesteśmy przyzwyczajeni po dekadach Teatru Telewizji w TVP. Przedstawień często zresztą tworzonych z dużo większym rozmachem, równie dobrze (jak nie lepiej) zagranych, zrealizowanych. Cóż więc jest takiego szczególnego w Wenus w futrze? Ano nic.
Oto mistrz Roman Polański jako reżyser - i już jest o czym mówić. Przed kamerą jego żona Emmanuelle Seigner i - nadzwyczaj wizualnie przypominający w tej roli samego Polańskiego - świetny francuski aktor Mathieu Amalric. I tyle. To opowieść o walce płci; o rolach, jakie sobie nawzajem wyznaczamy; o potrzebie cielesnej kary, jaką wielu z nas czuje (nie bez powodu obraz nawiązuje w dużej mierze do twórczości Leopolda von Sacher-Masocha); o tym, jak tworzy się teatr czy, szerzej patrząc, jak powstaje dzieło sztuki. Wszystko świetnie podane, ciekawie opowiedziane, wzorcowo wręcz skonstruowane jako fabuła i bardzo dobrze zagrane. Problem w tym tylko, że to wszystko już było. Mnóstwo razy. W najróżniejszych konfiguracjach. Mówienie więc o tym, że Polański cokolwiek tym filmem odkrywa, jest sporym nadużyciem. Ot, wziął klocki używane już przez dziesiątki innych twórców i ułożył z nich na nowo fajną konstrukcję. Po pierwszym poziomie można już było przewidzieć wszystko aż do ostatniego, ale ułożył zawodowo.
Po prostu mistrz.
Cały czas miałem jednak wrażenie, że robił to, bo po prostu miał kilka wolnych chwil, coś mu tam się przesunęło w planach i z nudów zajął się czymś szybkim i nieskomplikowanym. Nie dopisujmy więc do tego dzieła wielkiej filozofii, nie udawajmy, że mamy do czynienia z wydarzeniem epokowym. Ot, dobry reżyser, symboliczny budżet i kilka sprawdzonych chwytów.
Na zakończony już (i nieudany) casting teatralny przychodzi spóźniona aktorka. Reżyser nawet nie chce jej zobaczyć, ale z czasem zaczyna między nimi coś iskrzyć... To, co wydarzy się przez następne kilkadziesiąt minut, jest przecież dość oczywiste, ale jeśli chcecie to zobaczyć - proszę bardzo. Nie odradzam, ale tak prywatnie wolałbym, żeby Polański następnym razem zgromadził jakiś większy budżet, zatrudnił więcej aktorów, zbudował więcej dekoracji i pokazał, co potrafi na większą skalę. Bo przecież potrafi.