Większą część "Goodbye Blue Sky" poświęcono Irisie, Sukarowi i w pewnym stopniu wierzeniom oraz zwyczajom irathieńskim. "Córka" Nolana ma kolejną wizję, w której we wspomnianym deszczu brzytew ginie przywódca Jeźdźców. Jak się okazuje – była ona prawdziwa. No, przynajmniej do pewnego momentu. Podczas swego rodzaju ceremonii pogrzebowej, w której ciało zmarłego zanurza się w jakimś kwasie(?) w celu rozpuszczenia wszystkiego oprócz kości, Sukar nagle wstaje i od tego momentu niczym obłąkany dąży do sobie tylko znanego celu, w czym koniecznie musi mu pomóc Irisa.
Wszystko niby ładnie: poznaliśmy kolejne votańskie zwyczaje, Noah Danby w końcu mógł się bardziej wykazać (i wyszło mu to całkiem nieźle), ukazano mocną więź Irisy z "swoimi" mimo "ludzkiego" wychowania, a także jej silną wiarę, o którą nie boi się walczyć. Nie obyło się jednak bez kilku zgrzytów.
Zacznijmy od samego deszczu – wygląda prawie jak zrzut bomb kasetowych (albo przynajmniej granatów), ale jakimś cudem fragment trafiający Sukara wbija się tak, jakby spadł z trzeciego piętra. Wydawałoby się, że powinien przynajmniej urwać rękę. Dziwne, zwłaszcza że postać i tak ginie, więc można to było pokazać trochę drastyczniej. Niejasne jest dla mnie także to, dlaczego przywódca Jeźdźców pada po kilku strzałach z pistoletu, skoro chwilę wcześniej "przyjął na klatę" (dosłownie) strzał z dubeltówki z kilku metrów. Niby mowa jest o tym, że po wykonanym zadaniu nanity się wyłączyły – no dobrze, ale przecież wtedy wspomniana misja nie była jeszcze zakończona.
[video-browser playlist="635696" suggest=""]
Cały ten wątek nie do końca mnie przekonał. Sukar biega w nieokreślonym celu jak opętany, Irisa sama nie wie, jak dokładnie ma się zachowywać, a przez brak wcześniejszego poinformowania o faktycznym zagrożeniu w ogóle nie czuć presji wiszącej w powietrzu. Wisienką na tym torcie niedopracowań jest fakt, że tak po prostu można zdalnie włączyć silniki w jakimś wraku spadającym z orbity. Zastanawiają (w pozytywnym znaczeniu) wizje Irisy, ale scenarzyści uparcie nie chcą nam powiedzieć nic więcej.
Zdecydowanie ciekawiej jest, o ironio, w wątkach "mówionych", jak chociażby tym z Nicolette. Była pani burmistrz niby przypadkiem szuka u McCawleyów schronienia przed deszczem, ale wszyscy (w tym my, widzowie) zdajemy sobie sprawę z tego, że tak naprawdę poszukuje Bircha. Fionnula Flanagan świetnie spisuje się w roli osoby pewnej siebie, wręcz bezczelnej, która bezpardonowo udaje pełnię niewinności. Miło było zobaczyć Rafe’a nie dającego się "wkręcić", stanowczego i zdecydowanego bronić rodziny za wszelką cenę.
Interesująco zrobiło się także w relacji Stahmy i Kenyi. Trudno było się nie uśmiechnąć podczas wymiany zdań na temat ludzkiej seksualności i – jak widać niemalże sławnego nawet wśród Votanów – kobiecego punktu G. Ponownie na wierzch wychodzą różnice kulturowe (podobnie jak w rozmowie Alaka z Christie, której średnio podoba się pomysł kąpieli rodzinnej w "stroju" z koralików), ale siostra Amandy swoim czułym głosem szybko łagodzi sytuację. Od razu dało się wyczuć, że wizyta żony Dataka może skończyć się... tak, jak się skończyła.
[image-browser playlist="589447" suggest=""]
©2013 Syfy
Nie będę ukrywał, że Stahma trochę zaskoczyła mnie swoim zwierzeniem. Kobieta wcześniej ukazywana jako silna, podstępna i kierująca poczynaniami męża okazuje się zmęczona byciem służącą w domu. Po "zrobieniu czegoś dla siebie" z Keyną szczerze przeraziła się na myśl o tym, że Datak mógłby się o czymkolwiek dowiedzieć. Tym razem żart jednak zrozumiała i przyjęła z uśmiechem, a nie oburzeniem (jak wcześniejszy), czyżby więc miała trochę zmięknąć?
Trudno oprzeć się wrażeniu, że Defiance idzie w nie do końca dobrym kierunku. Owszem, niektóre postacie są całkiem interesujące, a i do pewnych wątków trudno się przyczepić, jednak niezupełnie tego spodziewałem się po obejrzeniu pilota. SF z każdym odcinkiem jest coraz mniej, a zamiast rozwijać intrygujące motywy (kopalnie!), twórcy serwują nam zbędne zapychacze. Oby coś się wreszcie zmieniło.