Ted Lasso dobiegł końca, a finał serialu nie zawiódł. Mówiąc sportowym żargonem – twórcy rozegrali ten ostatni odcinek po mistrzowsku, dostarczając widzom wielu emocji i humoru podczas tego pożegnania.
Miłośnicy odcinkowych historii trafili na niezwykły czas, ponieważ w ciągu zaledwie trzech dni nastąpiła kumulacja finałów aż trzech wielkich i wyjątkowych seriali. Produkcje takie jak Sukcesja i Barry dały nam naprawdę satysfakcjonujące zakończenia, co było prawdziwą sztuką. Na deser pozostał Ted Lasso, co do którego można było mieć pewne wątpliwości ze względu na średni poziom 3. sezonu. Czy twórcy podołali wyzwaniu? Na szczęście serial dołączył do grona tytułów, które w samej końcówce nie rozczarowały. Bez żadnych oporów można go pochwalić.
Odcinek rozpoczął się zabawną sceną, w której zasugerowano widzom, że między Tedem a Rebeccą coś zaszło. I to był dobry żart ze strony twórców. Scenarzyści byli świadomi, że wielu widzów liczyło na to, że między postaciami zaiskrzy. Ale Ted Lasso to nie Gwiezdne Wojny, więc zrezygnowano z fanserwisu, robiąc fanom małego psikusa. Zresztą podobnie rzecz się miała z wątkiem trójkąta Keeley–Roy–Jamie, ale o tym w dalszej części recenzji.
Od początku odcinka wyczuwało się, że przyszedł czas pożegnań i zamknięcia historii, a do tego zbliżała się ostatnia kolejka, w której AFC Richmond miał realną szansę na zdobycie mistrzostwa Anglii. Piłkarze spłacili wszystkie długi, a potem zaprezentowali układ taneczny stworzony dla odchodzącego trenera. To były żartobliwe nawiązania do wcześniejszych sezonów, choć akurat taniec był dość groteskowy i nie każdemu mógł przypaść do gustu. Do akcji znów ruszyły Diamentowe psy, które podeszły poważnie do filozoficznego pytania Roya o możliwość zmiany tego, kim się jest. Każdy miał na ten temat swoje zdanie ze względu na doświadczenia, ale to Leslie udzielił odpowiedzi, która wydawała się najbardziej uniwersalna. Zresztą każdy komentarz tej postaci był mieszaniną humoru i mądrości. Dzięki temu mężczyzna mógł zabłysnąć i wyjść na tę jedną chwilę na pierwszy plan. Do tego komediowy talent świetnego Jeremiego Swifta sprawił, że trudno było sobie wyobrazić serial bez tego bohatera, który przecież zawsze pozostawał w cieniu.
Odcinek trwał ponad godzinę, ale oczekiwanie na decydujący mecz wcale się nie dłużyło. Wręcz przeciwnie – to był jeden z najlepiej napisanych epizodów. Aż chciało się spędzić jeszcze więcej czasu z ulubionymi bohaterami. W ostatniej kolejce AFC Richmond musiało zmierzyć się z głównym wrogiem – West Ham. W szatni, zamiast napięcia oraz pełnej mobilizacji, panował smutek po filmowych wspominkach, ale miało to charakter humorystyczny, więc odstępstwo od realizmu zupełnie nie przeszkadzało. To, co działo się wokół meczu, powodowało, że odczuwało się dreszczyk emocji i podekscytowanie.
Nie wszystko było w rękach zespołu. Dlatego bohaterowie liczyli na porażkę lub remis Manchesteru City, który prowadził w tabeli. Była to podobna sytuacja do tej, która wydarzyła się w finale 1. sezonu, ale w trochę innych okolicznościach. Zresztą podczas meczu pojawiło się kilka nawiązań do wcześniejszych spotkań Richmond – wróciła maskotka drużyny, Dani Rojas strzelał efektownie z woleja i doszło do rzutu karnego. Twórców poniosła wyobraźnia z przedziurawieniem siatki w bramce. Czyżby zainspirowali się Kapitanem Tsubasą? Rozdrażniony Rupert (świetny Anthony Head) – trochę na wzór Karate Kid – wszedł na murawę, wydając rozkaz trenerowi niczym sensei Kreese, żeby zrobić krzywdę Jamiemu. Opuszczenie przez niego boiska przy wyzwiskach kibiców było satysfakcjonujące, ponieważ zasłużył sobie na to, ale też nieco przygnębiające, bo doszło do mnie, jak bardzo się stoczył.
Spotkanie dostarczyło sportowych emocji ze względu na kilka zwrotów akcji – w użyciu znalazł się nawet VAR. Zostało to dobrze sfilmowane, a efekty wizualne były bez zarzutu. Mogliśmy więc wczuć się w atmosferę. Najważniejsza scena rozegrała się w szatni podczas przerwy. Przemowa Teda rozczarowywała, choć płynęła z głębi serca. Piłkarze sprawili, że nabrała ona siły – każdy położył na stół kawałek ikonicznego napisu „Believe”. To był piękny i poruszający moment, bo cała drużyna zjednoczyła się przy poskładanej na nowo kartce. Odzyskało się wiarę w ten serial, który w poprzednich sezonach zawsze przynosił tyle radości i wzruszeń. Znowu był wielki!
Wątek Teda w tym sezonie był jednym ze słabszych. Bohater odgrywał mniejszą rolę, a do tego twórcy już nie wnikali w jego psychikę, jakby uznali, że wszystko zostało powiedziane. Przez to też nie oglądaliśmy jego terapeutki, która pojawiła się na chwilę w finale, ale bez znaczącej sceny. Mam wrażenie, że zabrakło pomysłów na tytułową postać. Plus jest taki, że Lasso zawsze służył śmiesznym „sucharem”. Decyzja o opuszczeniu klubu oraz powrót do USA ze względu na syna wypadła naturalnie, bo od początku serialu podkreślano, że rodzinne wartości są dla mężczyzny najważniejsze. W ostatnim odcinku poświęcono mnóstwo czasu na pożegnanie. Rozłąka z Beardem w samolocie bawiła, a rozmowy z Rebeccą wzruszały. Hannah Waddingham swoją grą sprawiła, że chciało się płakać. Jej wątek w tym sezonie miał trochę zgrzytów ze względu na wróżkę czy przelotną znajomość z Holendrem, którego ponownie spotkała na lotnisku, ale pod względem rozwoju postaci, wszystko było zręcznie przemyślane. W końcu zmierzyła się ze swoimi skomplikowanymi emocjami wobec Ruperta. Podobnie było z Jamiem. Choć ten bohater stracił trochę ze swojej dziecinnej zadziorności, która zawsze śmieszyła, to zyskał wiele szacunku. Zmienił się na lepsze, choć nie przyszło mu to łatwo i było wynikiem różnych doświadczeń. Niestety tyle dobrego nie można powiedzieć o innych wątkach.
Z perspektywy finału wydaje się, że decyzja z końcówki 2. sezony – o zdradzie Nate’a i jego przejściu do West Ham – oraz zasugerowanie rozstania Roya i Keeley przysporzyły problemy twórcom. Wątek Nate’a był po prostu niedorzeczny i trudno tutaj mówić o jakimkolwiek rozwoju tej postaci, skoro z trenera wielkiego klubu wrócił do czyszczenia szatni i podawania bidonów. Wykorzystano jego taktykę przy ostatnim golu, a przeprosiny z Tedem też nieco wzruszały, ale to za mało, aby ta historia miała ręce i nogi. Podobnie rzecz się ma z rozszerzonym wątkiem Keeley, który miał kilka dobrych momentów, ale był raczej nieciekawym i wymuszonym fillerem. Być może miał jedynie na celu mocniej zaznaczyć obecność postaci LGBT w serialu. A przecież w zupełności wystarczyłby wątek Colina, który został doskonale poprowadzony (pocałunek z chłopakiem budził tyle radości!). Rozszerzenie historii Keeley odbiło się na Royu, który stracił cały swój urok. Zamknięcie miłosnego trójkąta poprzez odrzucenie byłych partnerów akurat wypadło świetnie i miało sens. Takie zakończenie wybrano, ponieważ zabrakło czasu, aby naprawić szkody, jakie wyrządzono temu wątkowi. A stanowiłł on wcześniej motor napędowy dla tego serialu.
Ostatecznie Richmond zajęło drugie miejsce w lidze, podzielając los Arsenalu z prawdziwego sezonu Premier League, który musiał uznać wyższość Manchesteru City. To jest dobre rozwiązanie, bo fabularnie zupełnie nie było potrzebne wywalczenie mistrzostwa przez klub prowadzony przez Lasso. Wygrali z West Ham, pokazując charakter oraz jedność drużyny – i o to tak naprawdę chodziło! Końcowa sekwencja muzyczna dawała jasno do zrozumienia, że to ostatnie chwile z bohaterami. Można było w tym dostrzec pewnego rodzaju ukłon w stronę kultowego serialu Zdrówko, gdy Mae poprawiła obraz Indianki na ścianie w barze. Mimo wszystko żegnaliśmy się w pozytywnych nastrojach i z poczuciem dobrze spędzonego czasu.
Finał Teda Lasso satysfakcjonuje, ale sezon był nierówny, a odcinki niepotrzebnie wydłużane. Niektóre wątki okazały się trafione (Colin, Trent, Zava), a inne mniej (Keeley, Nate). Nie zmieniło się jedno – to serial wyjątkowy, mądry, pełny ciepła, humoru i optymizmu, choć niepozbawiony nutki dramatu i wzruszeń. Jason Sudeikis powołał do życia świetną i barwną postać, co należy docenić. Zresztą wszyscy bohaterowie budzili sympatię i wpasowali się w klimat tego komediodramatu. Końcówka sezonu nie zawiodła oczekiwań, dlatego widzowie raczej nie będą jak ta złota rybka – długo nie zapomnimy o wspaniałym Tedzie Lasso.