Winchesterowie na swój własny (i odmienny w przypadku każdego brata) sposób starali się opiekować synem Lucyfera, ucząc go tego i owego i usiłując ochronić przed aniołami, a z czasem i przed aniołami, i demonami, które w międzyczasie zyskały nowego szeryfa w mieście, przepraszam, króla Piekieł – Asmodeusza (Jeffrey Vincent Parise). Zmiennokształtnego (co może nieźle namieszać) z pamiątkową blizną po upomnieniu od Lucyfera i mrocznym pragnieniem uwolnienia Shedim, jakby mało było na świecie paskudztw w rodzaju Lewiatanów, chwilowo uwięzionych w Czyśćcu. Swoją drogą, ile takich niedoróbek stworzył Pan Bóg w szlachetnym dążeniu do doskonałości? Tymczasem młodziutki nefilim Jack (Alexander Calver) nadal wydaje się przesłodki, niewinny jak lilija i przez większość czasu by się go przytulało i głaskało po główce. O ile w tym momencie nie byłby wkurzony, bo wówczas należałoby się czym prędzej usunąć z pola rażenia, inaczej skończylibyśmy na ścianie jak tatuażysta, którego Winchesterowie namówili na wytatuowanie na skórze Jacka sigili ochronnych. I tak bez powodzenia, bo nefilim niechcący się uleczył, czyli zlikwidował tatuaże, ledwo te powstały. Kwintesencją sierotowatości Jacka była scenka w bocznej alejce, kiedy ten w końcu niechcący się teleportował (bo chcący nie wychodziło mu to w najmniejszym stopniu) i siedział jak taka biedula na skrzyneczce pod ścianą, smutny jak zagubiony psiak, pocieszany przez Sama. Bowiem Jack już wie, że Dean Winchester za nim nie przepada, nawet gdy młody stara się go naśladować we wszystkim, co potrafi, a najbardziej w entuzjastycznym pochłanianiu jedzenia i popijania piwem (przecież ma już ponad trzy dni – wolno mu). W zasadzie powiedzenie, że Dean nie przepada z Jackiem jest lekkim eufemizmem, bo w zasadzie uważa go za całe zło tego świata i bardzo stara się nie pamiętać, że to ktoś, a nie coś. Po The Rising Son ma się ochotę mocno potrząsnąć Deanem. Mimo że staramy się zrozumieć, że kieruje nim żałoba i utrata nadziei, instynkty opiekuńcze wobec Jacka buzują i marzymy, by starszy Winchester nieco się ogarnął i przestał traktować go w tak jednostronny sposób. Całkowicie odmienne postrzeganie syna Lucyfera przez braci Winchester doprowadza do szewskiej pasji, bo na tle opiekuńczego, empatycznego i przejętego Sama Dean wychodzi na… nieuprzejmego. Nieładnie, drodzy scenarzyści. Równie nieładnie jak wyłączanie młodemu kreskówki ze Scooby-Doo, którą był zachwycony. Ach, ten sekundowy, leciutki uśmiech, który zagościł wówczas w kąciku ust starszego Winchestera, by natychmiast zniknąć – szkoda, że nie został na dłużej. Miło było zobaczyć powrót proroka Donatello (Keith Szarabajka), bo choć po spotkaniu z Amarą nie ma duszy, wydaje się wyjątkowo porządnym człowiekiem.
Natomiast świat alternatywny przeplatający przygody Winchesterów i Jacka na razie nie porywa. Sztafaż wypalonej pustyni i wszędobylskiego pyłu jest klimatyczny, ale ocalali ludzie zdają się ostatnimi dupkami, zmilitaryzowane anioły - karnymi głupkami, Mary pląta się jak piąte koło u wozu, Lucyfer jak zwykle zbyt dużo gada, a Michał (w tej wersji przypominający Rolanda z Mrocznej Wieży granego przez Idrisa Elbę) i tak bez trudu mu przyłożył, po czym zastanowił się, czy aby żywy nie przyda mu się bardziej – to jakaś mania w tym uniwersum. Dlatego Rising son można uznać za płynne przejście między pierwszym a kolejnymi odcinkami, sam w sobie mało porywający, ale uczciwie zarysowany, z wejściem smoka Asmodeusza, smutkiem Jacka, empatią Sama i gniewem Deana. Doprawdy – mieszanka wybuchowa, wiele obiecująca na przyszłość.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj