Teoria wielkiego podrywu ("The Big Bang Theory") rozczarowuje. "To wciąż nie jest to" – takie zdanie przychodzi mi do głowy za każdym razem, gdy pomyślę o nowym, właśnie emitowanym sezonie przygód Sheldona i spółki. Scenariuszowi brak świeżości, kolejne żarty to niemrawe echa dawnych rozbrajających gagów. Twórcy skupiają się niemalże wyłącznie na ciągnięciu wątków obyczajowych, bo to zadanie wyjątkowo proste, a te historie piszą się same – ot, Amy narzeka na brak czułości ze strony Sheldona, Leonard i Penny boją się wspólnej przyszłości, a Raj jest szczęśliwy z Emily, którą właśnie postanawia przedstawić paczce. Jedynym przejawem inwencji twórczej w fabule było nakreślenie konfliktu między lepszymi połowami Rajesha i Leonarda, na chwilę obecną wygląda to jednak na ślepą uliczkę, bo wnosi niewiele i - przede wszystkim - sprawia wrażenie ewidentnie wymuszonego.
[video-browser playlist="633176" suggest=""]
Poza tym dzieje się niewiele, z 4. odcinka w pamięci nie pozostaje prawie nic. Jak wszystkie poprzednie serie Teorii… widziałem po kilka czy nawet kilkanaście razy, tak na chwilę obecną nie jestem pewien, czy równie często będę wracał do 8. sezonu. Po prostu nie ma po co, bo fabularnie mamy do czynienia z zapchajdziurami, drenowaniem wątków obyczajowych i niczym więcej.
Fakt, szansą na poprawę była wzmianka o biznesie ze sklepem komiksowym, ba!, gdy tylko Sheldon o tym wspomniał, ucieszyłem się jak dziecko, bo wątek ten otwierał mnóstwo, mnóstwo możliwości, przede wszystkim zaś pchnąłby serial z powrotem na geekowskie tory. Tymczasem scenarzyści wykorzystali go wyłącznie do pokazania relacji wewnątrz par, przy czym tu też nie powiedzieli niczego nowego: Bernadette rządzi Howardem, Penny się nie przejmuje, a Amy jest sceptyczna wobec geekowskiej strony Sheldona. Marnotrawstwo, istne marnotrawstwo.
Czytaj również: Sandra Bernhard i Stephen Root gościnnie w "Brooklyn 9-9"
Jest źle. Teoria wielkiego podrywu przestała bawić, straciła swoje najsilniejsze atuty. Oby szybko nastąpiła poprawa.