Wracamy do dalszej części historii bliźniaczek tylko po to, by odkryć, że serial ponownie sięga do tanich sentymentów. A już myślałam, że obraliśmy właściwą ścieżkę…
Ostatni odcinek serialu był pod kilkoma względami zupełną nowością – po raz pierwszy mieliśmy do czynienia z jednym, a nie dwoma przypadkami medycznymi, a także po raz pierwszy zeszłotygodniowy wątek przeniósł się do kolejnego epizodu. Po pozostawieniu rozdzielonych bliźniaczek syjamskich w śpiączce, oczywistym było, że epizod numer 12 po raz kolejny podejmie ich temat. Niestety twórcy starają się uczynić go jak najbardziej emocjonalnym, a natężenie ckliwych momentów przekracza akceptowalne granice. Przynajmniej moje – rozwiązanie tego odcinka to zdecydowanie przesadzony melodramatyzm, który można było uciąć znacznie szybciej.
Jeszcze sam początek epizodu jest oczywiście zrozumiały – sceny, w której Jenny panikuje, pozostawiona sama sobie w zasadzie po raz pierwszy w życiu, są prawdziwe i budzą emocje. Gdy dowiadujemy się, że jej siostra może nie wyjść cało z operacji, robi się poważnie i chcąc nie chcąc jeszcze bardziej angażujemy się w to, co się dzieje. Za pierwszy niepotrzebny moment uznaję natomiast magiczne przebudzenie drugiej z bliźniaczek w momencie, gdy miało dojść do przeszczepu serca. Za chwilę twórcy proponują jeszcze większą plątaninę wątków – ni stąd ni zowąd zamiast Katie słabnie Jenny, a wszystkie te cuda i dziwy lekarze tłumaczą „siostrzaną więzią”, czy tym, że "jedna wolała ratować drugą". Nie neguję siły relacji rodzinnych, no ale bez przesady – to zakrawa już na absurd i zamiast wzruszać, jedynie irytuje.
Tymczasem Shaun po raz pierwszy wraca do szpitala po dłuższej nieobecności, czym zachodzi za skórę swoim przełożonym. W odcinku numer 12 zarówno Murphy i Kalu są na cenzurowanym, przy czym to wątek tego drugiego jakoś bardziej działa na emocje. Tym bardziej więc szkoda, że traktuje się go tak symbolicznie – Jared i jego problemy goszczą na ekranie tylko raz na dłuższy czas, a my więcej czasu spędzamy z pozostałymi bohaterami. Potencjalnie interesujące zagadnienie rasizmu w środowisku pracy zostaje więc liźnięte tylko pobieżnie, bo istotniejsze wydaje się rozwijanie wspomnianego już wątku bliźniaczek, czy samego Shauna. U niego właściwie niewiele się dzieje – ponownie obserwujemy go w realiach szpitalnych i jedynie przygaszony Glassman wskazuje, że nastąpiła tu pewna poważna zmiana. Dopiero w kolejnym epizodzie Murphy daje po sobie poznać, że to odcięcie pępowiny jest dla niego trudniejsze niż przypuszczał – Glassman postanowił kompletnie się od niego odciąć, w czym chłopak zupełnie nie może się odnaleźć. Ich obojętne wymiany zdań, czy rezygnacja ze wspólnych śniadań są aż niezręczne do obserwowania z punktu widzenia osoby postronnej – tutaj robi się wręcz intymnie i osobiście miałam poczucie, że to sprawa tylko między tą dwójką. Relacja panów bardzo się ochłodziła i trudno przewidzieć, co będzie dalej. Zagubienie naszego głównego bohatera jest zrozumiałe – Shaun został rzucony na głęboką wodę, bo jednocześnie opuścił go i Glassman i Lea, za którą tęskni chyba najbardziej. Mam nadzieję, że wyjdzie mu to na dobre, choć jednocześnie nie wiem, czy jest sobie poradzić tak zupełnie sam. Może przyjdzie pora na wprowadzenie kolejnej ważnej osoby do fabuły? Coś musi się wydarzyć, by akcja ruszyła do przodu. No chyba, że twórcom wcale na tym nie zależy.
Dużo dzieje się także w wątku Melendeza, który rozstał się z narzeczoną. W świetle tej sytuacji zauroczona nim Claire ma w pewnym sensie pole do działania – może właśnie teraz uzasadnione zostaną te flirty z poprzednich epizodów, które tak bacznie obserwował Shaun? Sam Melendez w odcinku numer 13 staje się również punktem wyjścia do rozterek moralnych, przed którymi stoi Murphy. Wchodzimy więc na kontrowersyjne tematy jakimi są błędy lekarskie, roztargnienie i zagrożenie życia pacjenta, spowodowane brakiem precyzji lub lekkomyślnością. Koniec końców okazało się, iż przyczyną był słaby układ krwionośny pacjentki, w związku z czym Melendez wydaje się czysty. Twórcy w dalszym ciągu zachowują się bezpiecznie i to kolejny tego przykład – zamiast kompletnie zaszkować widza, postanawiają obrócić sytuację tak, by wszystko skończyło się dobrze. Mam mieszane uczucia jeśli o to chodzi i wraca do mnie uczucie przesytu happy endami.
Podoba mi się za to przypadek medyczny zaprezentowany w odcinku numer 13. Serial w tym momencie odrobinę bardziej przypomina to, co znamy z House M.D. – lekarze po raz pierwszy mierzą się z przypadkiem medycznym, który zaskakuje także ich samych. Sprawa komplikuje się tym bardziej, że pacjentka w zasadzie nie pozwala na żadną ingerencję w jej organizm, bo zabrania jej tego wiara. Przypadek sam w sobie jest bardzo ciekawy i rzeczywiście z niepokojem obserwowałam to, jak dziewczyna na przemian słabnie i zyskuje sił. Nie da się jednak nie zauważyć, że twórcy ponownie powracają do schematu dwóch pacjentów tygodniowo, z których tylko jeden przykuwa uwagę – wątku mężczyzny w śpiączce i jego molestowanej żony prawie wcale nie pamiętam, bo w świetle pierwszego schorzenia zupełnie nie wydaje się atrakcyjny. To nie pierwsza sytuacja, w którym uwaga widza skupia się tylko na jednym biegunie odcinka – nie wiem, czy tak ma być, czy wynika to z braku umiejętności dopasowania podobnych sobie wątków w jednym epizodzie? Druga część zawsze na tym traci – historia z równie dobrym potencjałem przedstawiona jest po łebkach i wylatuje z głowy zaraz po seansie.
Trochę zawiodłam się dwoma kolejnymi odcinkami The Good Doctor, być może dlatego, że poprzedzający je epizod 11 w kilku względach tak pozytywnie mnie zaskoczył. Choć w życiu bohaterów zdążyło wydarzyć się dużo, teraz tak naprawdę nie stawiamy większych kroków do przodu, jeśli chodzi o rozwój ich postaci. Odcinki 12 i 13 zwalniają tempa i może to dlatego ogląda się je z większą obojętnością.
Epizod 12 ma u mnie 5/10. 13 natomiast o pół oczka w górę.