Po zeszłotygodniowym cliffhangerze przypuszczałam, że bieżący odcinek The Good Doctor okaże się bardzo emocjonalny. Miałam nadzieję, że akcja rozpocznie się w podobnym momencie i że dowiemy się, co tak naprawdę stało się z Glassmanem. Tymczasem twórcy postanowili przeskoczyć niewygodny moment i rozpocząć fabułę bieżącą kilka godzin (a może dni) później – trudno to określić, ponieważ na wejściu nie otrzymujemy nic, co łączyłoby nas z minionym epizodem. Dopiero Shaun wyciąga z Glassmana co się właściwie stało i to jest ten moment, w którym dowiadujemy się, że jego mentor umiera. Cała fabuła odcinka bazuje zatem wokół tego konkretnego wątku, jakim jest nieuleczalna choroba Glassmana. To właśnie on jest drugim (obok chłopaka zatrutego detergentami) przypadkiem medycznym, nawet mimo tego, że nie leży w sali ani na stole operacyjnym – przeciwnie, przez cały czas trwania odcinka obserwujemy go w pełnej sprawności. Za sprawą faktu, że tego bohatera dobrze już znamy, jego wątek skupia na sobie najsilniejsze emocje – tak naprawdę sytuacja chłopaka, który trafił do szpitala po złamaniu kostki nieszczególnie obchodzi. I choć tam również dzieje się dużo, a z jednego schorzenia wynika nagle milion kolejnych, ten wątek nie przykuwa takiej uwagi ani nawet nie zostaje w pamięci. I tak jak w poprzednich odcinkach zwykle dało się połączyć obydwa przypadki jakimś wspólnym rdzeniem lub wydźwiękiem, tak tutaj niczego takiego nie ma – pacjent został nam przedstawiony chyba na zasadzie losowości i jego historia w ogóle nie koresponduje z wątkiem Glassmana. Nie do końca przekonuje mnie to, w jaki sposób twórcy zdecydowali się zbudować napięcie wokół choroby Glassmana. Owszem, pierwsze obwieszczenie o tym, że umiera, rzeczywiście wypada emocjonalnie, co widać także po Murphym. Potem jednak niepotrzebnie wprowadza się tu zwątpienie i kolejne diagnozy – na przełomie całego odcinka mamy aż trzy, z których dopiero ostatnia jest prawidłową. Poczułam zawód, że i tutaj nie ominął nas happy end – jak się okazuje, dwóch poprzednich lekarzy zupełnie się myliło i Glassman wcale nie ma glejaka złośliwego. Gdyby nie determinacja Shauna, prawdopodobnie nie wyszłoby to na jaw i obydwaj panowie nie mogliby ostatecznie się pogodzić. Jednak cała ta sytuacja wypada nieprzekonująco – oto rezydent w cudowny sposób znajduje rozwiązanie problemu, czego nie potrafili wykwalifikowani lekarze. Nie chce mi się w to wierzyć, stąd też całe zamknięcie wątku Glassmana postrzegam jako zbyt naciągnięte. I uproszczone - gdzie bowiem jest Debbie, z którą tak fajnie rozmawiało mu się tydzień temu? Postać prawdopodobnie nie pasowałaby do akcji bieżącej, w związku z czym twórcy zwyczajnie ją sobie odpuścili. A szkoda, bo ta relacja rzeczywiście zapowiadała się dobrze. No i w końcu to sama Debbie wezwała karetkę, gdy jej nowy przyjaciel zaczął gubić się w swoich własnych wypowiedziach... Ubolewam, że w tym tygodniu jakoś o tym zapomniano.
fot. materiały prasowe
Na plus natomiast zapisać można retrospekcje oraz sam pomysł, by rozwinąć historię mentora dopiero teraz, w tym ostatnim odcinku. W końcu dowiadujemy się, dlaczego Glassman był nadopiekuńczy dla Shauna – mężczyzna traktował go jak syna, który miał mu wypełnić pustkę po stracie córeczki. Sceny, w których widzimy dziewczynkę i jej ojca budzą emocje i jednocześnie wiele wyjaśniają. Sam wątek Glassmana jest punktem wyjścia do drugiego sezonu – jeśli twórcy nie zdecydują się przeskoczyć w czasie, dowiemy się, jak dalej potoczyło się jego leczenie. Z tego, co sam mężczyzna mówił, operacja jaka go czeka nie należy do najłatwiejszych, w związku z czym na tej płaszczyźnie jeszcze wiele może się wydarzyć. Odcinek finałowy kończy się wymowną sceną, w której Glassman i Shaun wchodzą do gabinetu Andrewsa. Murphy musi przyznać się, że popełnił błąd, co może zaważyć na jego dalszej karierze w szpitalu. To kolejny wątek, który zapowiada, że mamy na co czekać jeśli chodzi o sezon 2. Trudno jednak odczuwać względem tego jakiekolwiek większe emocje, bo Andrews w moim mniemaniu nigdy nie chciał wyrzucić Shauna ze szpitala. Dziwi mnie to, że właśnie taką rolę przypisano mu w odcinku finałowym. Moment konfrontacji, który zamyka epizod, miał zapewne wystawić nerwy na próbę, jednak na mnie osobiście nie zadziałał. Być może się mylę, ale mam dziwne wrażenie, że i tutaj czeka nas – tak umiłowany przez twórców – happy end. Pierwszy sezon serialu The Good Doctor dobiegł końca. Za nami lepsze i gorsze odcinki, a także wątki bohaterów, którzy na przełomie tygodni rzeczywiście wzbudzali emocje. Choć nie jest idealnie, a twórcy bardzo często idą w oczywiste schematy i na łatwiznę, muszę przyznać, że serial rozwinął się lepiej, niż sugerowały to pierwsze odcinki. Za bieżący epizod – standardowe 6/10. Dodatkowego plusa przyznaję całemu sezonowi, licząc jednocześnie, że w kolejnym będzie tylko lepiej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj