Bieżący odcinek serialu niestety zupełnie nie zaskakuje i (podobnie jak wszystkie poprzednie epizody) wpisuje się w dokładnie ten sam schemat. Rozpoczynamy dzień wraz z Shaunem, idziemy z nim do pracy, jesteśmy świadkami kolejnych przypadków medycznych, a następnie triumfujemy po setnym z rzędu sukcesie i... dzień dobiega końca. Wszystko zdaje się być odklepane od tego samego modelu i różni się tylko poszczególnymi schorzeniami lub retrospekcjami. Te przynajmniej są różnorodne i faktycznie momentami wypadają lepiej niż fabuła bieżąca - ciągnąca się w nieskończoność i sprawiająca wrażenie, że tak naprawdę jest o niczym. Fakt, iż twórcy tak usilnie trzymają się wprowadzania coraz nowszych pacjentów, zupełnie nie sprzyja serialowi. Tym razem ponownie mamy dwa przypadki medyczne i niestety żaden z nich nie wywołuje większych emocji. Wszystko przez skrajnie okrojony czas – nie ma możliwości, by choć polubić pacjenta czy przejąć się jego losem, bo ma on dla siebie ledwie kilka minut ekranowych. Zamiast skupić się tylko na jednej osobie, lekarze skaczą od sali do sali. Dodatkowe sceny łóżkowe czy teledyskowy format do melancholijnej muzyki u schyłku odcinka także jest zupełną stratą czasu – co nam po tym, że lekarze nostalgicznie przeglądają książki w zaciszach własnych domów, gdy do fabuły nie wnosi to zupełnie nic? Choć zbyt duże natężenie schorzeń przypadających na odcinek jest słabością tego serialu, nie mogę odmówić im jakości. Pacjenci (czy jak to w przypadku tego odcinka – pacjentki) zgłaszają się z przeróżnymi problemami, a Shaun, który sypie diagnozami jak z rękawa, proponuje bardzo nowatorskie rozwiązania. Serial oferuje wiele ciekawostek i rzeczywiście można się z niego czegoś dowiedzieć. Ale czasem same ciekawostki nie wystarczą, by utrzymać pełną uwagę widza - dobrze byłoby, gdyby przy okazji cokolwiek działo się w tle. Niestety w przypadku tego serialu dalej mamy w tej kwestii jedno wielkie nic. Każdy odcinek to odrębna historia i po seansie nie odczuwam chęci, by sięgnąć po kolejny. I ze smutkiem zauważam, że to już czwarty epizod – jesteśmy prawie na półmetku, a tu wciąż nie zawiązała się żadna ważniejsza akcja, która przewijałaby się drugoplanowo przez kolejne odcinki. Czas mija, a Shaun wciąż nie dostaje swojej szansy, wobec czego również ciężko przejść obojętnie. Można nazwać pewnym postępem fakt, że przynajmniej jest obecny na sali operacyjnej podczas zabiegów, ale lekarze wciąż traktują go z dystansem i spławiają przy każdej możliwej okazji. Ileż można chwytać się dokładnie tego samego rozwiązania? Szkoda, że nikt nie popycha akcji do przodu ani nie daje Shaunowi tak naprawdę pola do popisu – choć to on jest tu głównym bohaterem, często zostaje zepchnięty gdzieś na dalszy plan. Wprowadza to jeden wielki nieład, bo gdy równego skupienia wymagają tak naprawdę wszystkie postaci, koniec końców nie skupiam się na niczym. I to już chyba ten etap, gdy zaczyna mnie to coraz bardziej irytować. Odcinek numer 4 wprowadził w głównej mierze przypadłości i schorzenia kobiece, co, jak już wspomniałam, stanowiło nie lada ciekawostkę. Nie da się jednak nie zauważyć, że w epizodzie przemyca się natrętne umoralnienia, co bardzo bije po oczach. Pod wpływem jednej rozmowy z Claire, dziewczyna, która zarabia w przemyśle porno, nagle zmienia zdanie i pragnie pojednać się z rodzicami. Nie dość, że mało to wiarygodne, to jeszcze nieznośnie patetyczne i beztroskie. Podobnie jak fakt wszechobecnych happy endów – i tym razem nie pokuszono się o większe ryzyko, zachowując margines bezpieczeństwa. Moim zdaniem jest on zdecydowanie za szeroki, jak na serial, który chce być dobrą produkcją medyczną. I przede wszystkim, jak na serial, który jest już w połowie sezonu. Niemniej, w tym tygodniu poszliśmy w pewnym sensie o kroczek naprzód - co prawda nie w życiu zawodowym głównego bohatera, a raczej tym prywatnym. Shaun podejmuje interakcje z sąsiadką, właścicielem domu i znajomymi, wychodząc z nimi spontanicznie na piwo. Co prawda, dalej idzie mu to bardzo kulawo, ale widać, że stara się jak może. Dobrym pomysłem było zestawianie tych scen z retrospekcjami, w których został wyśmiewany przez towarzystwo. Dzięki nim można lepiej zrozumieć jego obecne opory i dołożyć kolejny puzel do układanki jego skomplikowanej osobowości. Ale wciąż – to wszystko dzieje się zdecydowanie za wolno i nie wywołuje we mnie niczego więcej niż przytaknięcie głową bądź wzruszenie ramionami. The Good Doctor kolejnym odcinkiem udowadnia, że nie jest serialem nowatorskim ani nawet pomysłowym. Jestem trochę znużona patrzeniem na to samo po raz enty i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że twórcy serialu sami kopią sobie dołek. Obojętność i nuda zaczynają mi doskwierać coraz bardziej, stąd też tym razem tylko 5/10.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj