Tym razem namiot Jeremy'ego Clarksona, Richarda Hammonda oraz Jamesa Maya zawitał do Nashville w amerykańskim stanie Tennessee. To lekkie rozczarowanie zważywszy na to, że program w Stanach Zjednoczonych już się odbył. Ale jak wytłumaczył sam Clarkson – Tennessee to jedyny stan USA, w którym jeszcze nie był. Dość słabe wytłumaczenie. Widać wyraźnie, że dobór państw do The Grand Tour opiera w większości na państwach anglojęzycznych. W pierwszej części programu Jeremy Clarkson poddaje się swojej namiętności i testuje Alfę Romeo Giulia Quadrifoglio. Auto o tyle ciekawe, że niepozbawione wad, z czego przynajmniej jedna jest zdecydowanie absurdalna – to samochód, z którego ciężko wysiąść, i nie sposób było nie zauważyć, że drzwi powinny znajdować się trochę… bardziej z tyłu. Kołyszący się silnik przy zamykaniu owych drzwi to tylko dodatek do tego naprawdę zgrabnego auta, mknącego po walijskich szosach przecinających Hobbiton. A tak, Hobbiton, ponieważ ta część programu robi z walijskich pustkowi wielką broszurę turystyczną. Zielone pola, dzikie kuce, liczne stawy, a do tego mknące białe Alfa Romeo wyglądają po prostu urzekająco. Ujęcia z lotu ptaka to sprawdzony sposób na pokazanie piękna okolicy, a twórcy programu wiedzą o tym doskonale. Na plus trzeba też zaliczyć sam test samochodu, ponieważ jest zwyczajnie fachowy i pozbawiony głupich żartów, a fani motoryzacji z pewnością będą zadowoleni. Ci, nieznający się na motoryzacji w ogóle, przynajmniej pooglądają ładne widoki. Oczywiście Alfę musiał przetestować ponownie Amerykanin, którego obecność, jak już nieraz wspominałam, wydaje się zbędna, zwłaszcza, że testowe okrążenia aut nie pojawiają się regularnie i przez to trochę umniejszona jest wartość programu jako produkcji stricte o samochodach. Odcinek wydaje się też lekko przegadany – nie tylko wstęp był przydługi, ale także stała część programu, czyli Conversation Street. To jednak tylko przerywnik, który prowadzi do głównej części programu, tzn. przygody trzech prowadzących The Grand Tour na wyspie Barbados, gdzie postanawiają nagle zostać obrońcami morskiej przyrody i przysłużyć się jej, topiąc w Oceanie Atlantyckim pięć samochodów. Brzmi dość niedorzecznie, ale rafa koralowa prawdopodobnie będzie zachwycona nowym domem. Co innego jednak zatopić statek, a co innego pięć karoserii – zwłaszcza, jeżeli robią to Jeremy Clarkson, Richard Hammond oraz James May. Co może pójść źle? Otóż jak zwykle – wszystko. Począwszy od wynajęcia łodzi, poprzez próbę załadunku rzeczonych wraków na... hmm, statek, na przytwierdzeniu ich do dna oceanu kończąc. Taka jest konwencja programu, w końcu Top Gear też był jedną wielką odą do pomyłek, ale tym razem trudno ekscytować się próbami utworzenia rafy koralowej. Zwłaszcza, kiedy demoluje się wybrzeże i psuje wakacje urlopowiczom. Choć jeden moment wiał grozą – nie sposób nie oglądać z przerażeniem, jak James May próbuje założyć hak dźwigu na przywiązaną do samochodu linę. Każdy inspektor BHP w tym momencie prawdopodobnie załamałby ręce… Część ekologiczna programu miała jednak jedną wizualną zaletę, a mianowicie przecudowne zdjęcia. Wyścig Clarksona z trimaranem wyglądał po prostu fantastycznie i wywoływał nagłą ochotę do spróbowania żeglugi morskiej. Tradycyjnie gość programu musi umrzeć. Nie ma litości, a tym razem niezwykle głupio ginie Brian Johnson, były członek zespołu AC/DC. Stratowanie przez futbolistów rzeczywiście zaskakuje, ale z drugiej strony… naprawdę chciałabym, żeby w końcu jakiś gość dotarł do namiotu prowadzących w jednym kawałku. Jeżeli tak będą wyglądały odwiedziny gości także w przyszłych sezonach, widzowie będą już zwyczajnie znudzeni. A taki trochę był ten odcinek – może nie nudny, ale też nie porywający.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj