Fani horrorów zapewne dobrze pamiętają falę azjatyckiego horroru, jaka zalała świat na przestrzeni początku i pierwszej połowy lat 2000, kiedy rekiny z Hollywood szybko poczuły zapach świeżej krwi w wodzie i na kanwie nowo powstałej mody kręcili remake za remakiem. The Ring, Dark Water, Nieodebrane połączenie, Shutter, Lustro, Klątwa Ju-on; wszystkie te filmy doczekały się amerykańskich wersji, z których jedynie The Ring - Krąg wyróżniał się i bronił, będąc czymś więcej niż tylko odtwórczym naśladownictwem. Światowy rynek przesycił się tym dość powtarzalnym stylem około 2008 roku, a Fabryka Snów skierowała swój wzrok na kolejną chwilową modę, horrory found footage. Co sprawiło, że prawie 12 lat później decydenci studia Sony postanowili odkurzyć te stare i niemodne już strachy na lachy, to zagadka godna samego Sherlocka Holmesa. The Grudge: Klątwa rozpoczyna kinowy sezon 2020 i w zasadzie jest spalony na starcie. Każdy, kto widział choć kilka horrorów z kraju kwitnącej wiśni lub ich odpowiedniki z kraju kwitnącego cholesterolu, nie zostanie zaskoczony absolutnie niczym podczas seansu nowej Klątwy, która jest jednocześnie i remakiem, i kontynuacją filmu z Sarah Michelle Gellar z 2002 roku. Akcja dzieje się na trzech czasowych płaszczyznach pomiędzy 2004 a 2006 rokiem i scala losy kilku osób zamieszkujących w ponurym domostwie, na które spadła tytułowa klątwa Ju-on, czyli niekończąca się seria nawiedzeń duchów zabitych w gniewie. Tak jak we wszystkich poprzednich częściach serii, jak i innych tytułach z japońsko-amerykańskiego katalogu horroru, dostajemy tu cały arsenał sprawdzonych i wyświechtanych patentów na przerażanie widza, który niestety zamiast się bać, prędzej złamie sobie szczękę ziewając lub straci rachubę w liczeniu przewidywalnych scen typu jumpscare. Martwe, mokre dziewczynki o długich, czarnych włosach wychodzące z wanny wywołują dziś raczej uśmiech politowania niż ciarki na plecach, a to podstawowa broń, jaką stara się toczyć ten bój z nerwami widza The Grudge; tę bitwę oczywiście przegrywa, ale warto odnotować, że reżyser filmu Nicolas Pesce naprawdę próbował.
fot. materiały prasowe
Pesce, niespełna trzydziestoletni filmowiec mający na koncie tylko dwie niezależne, niskobudżetowe produkcje, wniósł do The Grudge ten charakterystyczny sznyt indie horroru; film jest atmosferyczny, mroczny, zamglony, pełen zgniłej, brunatnej palety barw, podobnej do zeszłorocznego Impostor i wygląda przez większość czasu jak propozycja ze stajni studia A24. Niestety mamy do czynienia z wytwórnią Sony i tu powstaje prawdziwy zgrzyt, bo wszystkie te zalety horroru niezależnego z lekkim zacięciem artystycznym brzydko mieszają się z niepasującymi do niego elementami typowego, mainstreamowego, studyjnego straszaka, w którym podrasowane efektami CGI duchy wyskakują na widza w sposób bardzo spodziewany, w towarzystwie głośnego dźwięku. Widzieliście to milion razy i jeśli nie przestraszyło Was poprzednie 999 tysięcy razy, nie przestraszy i teraz, tak samo jak dziwne gardłowe dźwięki wydawane przez filmowe duchy. Te pojawiają się tu i ówdzie na drugim planie, gdy nieświadomi bohaterowie nie zdają sobie z ich obecności sprawy, ale tym chwytom daleko do skuteczności i finezji Jamesa Wana czy Mike’a Flanagana. Nie pomaga również muzyka, która tak jak i reszta filmu jest rozdarta, raz stosując typowe niepokojące smyczki, raz niepasujące i jakby wyjęte z filmu obyczajowego melodie na pianinie. Przedziwny zabieg, który potrafi wybić z rytmu. Dużym problemem jest też dawkowanie napięcia. Film posiada przynajmniej dwie sceny, które gdy już zaczynają się robić interesujące, urywają się, przechodząc w następny wątek, zamiast dokręcić śrubę i choć raz wywołać realny strach. Z kolei sceny, które w zamyśle twórców ewidentnie miały przerażać, kompletnie nie działają i powodują raczej zmieszanie niż jakikolwiek niepokój. W zasadzie jedynym pozytywnym aspektem filmu jest znana z serii Naznaczony świetna Lin Shaye, która po raz kolejny udowadnia, jak bardzo niedocenioną jest aktorką; reżyser na szczęście potrafił odpowiednio wykorzystać talent 76-letniej Amerykanki i za to faktycznie można go pochwalić. Reszta obsady jest najzupełniej w świecie poprawna. The Grudge stoi więc w rozkroku pomiędzy subtelnością a wulgarnymi, głośnymi próbami nastraszenia widza i gdyby tylko zdecydował się na jedną lub drugą ścieżkę w pełni, wyszłoby mu to na dobre, tymczasem w tym stanie niezdecydowania nie zadowoli ani fanów powolnego budowania grozy posępnym klimatem, ani miłośników jazdy po bandzie w stylu klasy B. Kilka niezłych scen przejawiających potencjał to jednak wciąż za mało, by oklaskiwać The Grudge, który nie zbliża się stylem, skutecznością straszenia i oryginalnością do pierwowzoru Takashiego Shimizu ani nawet jego kontynuacji. To film w zasadzie zbędny, który być może spodoba się chodzącym rzadko do kina casualom lub komuś, kogo łatwo przestraszyć, ale nie zaoferuje niczego rządnym emocji zjadaczom horrorowego chleba.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj