The Knick to w zamyśle reżysera serialu, Stevena Soderbergha, 10-godzinny film. Kolejne serie są przewidziane, ale fabuła 1. sezonu została rozpisana na tę konkretną liczbę odcinków, co sprawia, że mamy wstęp, rozwinięcie i finał, do którego robi się już bliżej niż dalej. Oznacza to też, że opisywana historia dynamicznie się rozwija, bo nie ma miejsca na dłużyzny. W praktyce wygląda to tak, że przez pierwsze 5 odcinków budowane były podwaliny relacji między bohaterami, a widzowie zyskiwali czas, żeby ich poznać, teraz zaś przyszedł czas na roszady i zderzenia.
Efekt jest piorunujący: Soderbergh i jego scenarzyści tchnęli nowe życie w historię, zanim ta w ogóle zaczęła się zużywać. Uderzeniem wyprzedzającym popchnęli serial na nowe tory, oferując w 6. odcinku wiele przełomowych i znaczących wydarzeń, w dużej mierze wywracając do góry nogami stary status quo. Wrogowie stali się sprzymierzeńcami, butni zostali pokarani – może i emocje nie były tak silne jak przy "Krwawych godach" z Gry o tron, ale w skali The Knick można mówić o czymś niezwykłym.
[video-browser playlist="632577" suggest=""]
Wrażenie robi tło, przy czym mowa tu i o scenografii, jak i odwzorowaniu społecznego klimatu tamtych czasów. Wrażenie robią świetnie rozpisane postacie i aktorzy, z chwalonym już przeze mnie Hollandem i wspinającym się na swe wyżyny Owenem na czele. No i muzyka – nie sposób nachwalić się ścieżki dźwiękowej.
Dodatkowo w tym konkretnym odcinku serial pokazuje medyczny pazur, z jednej strony skupiając się na pracy lekarzy pod wodzą Thackery’ego w opracowywaniu nowych metod operacyjnych, z drugiej przemycając wiele ciekawych/zabawnych (z naszej perspektywy) smaczków, jak fakt, że na początku XX wieku kazano pacjentom wdychać opary rtęci jako remedium na bóle głowy.
Zobacz również: "Poszukiwacze zaginionej Arki" jako niemy, czarno-biały film
Przez to wszystko The Knick, czyli serial, który już wcześniej by świetny, dał widzom kolejne powody, by wyczekiwać następnych odcinków. Brawo, panie Soderbergh.