Nowy odcinek The Last of Us oferuje nam emocjonalne (i wybuchowe) pożegnanie z ważną postacią produkcji. Oceniam epizod.
Przede wszystkim podoba mi się, że twórcy w nowym odcinku
The Last of Us postanowili zaprezentować widzom genezę wirusa, który stał się przyczyną upadku świata. W grze nie doświadczyliśmy tego zjawiska. Można było oczywiście wyciągnąć wnioski z pewnych wydarzeń. Jednak medium telewizyjne rządzi się innymi prawami. To po raz kolejny udowadnia, że osoby odpowiedzialne za projekt doskonale rozumieją, jak należy adaptować opowieść, aby była zarówno spójna z pierwowzorem, jak i bogatsza o nowe elementy. Sekwencje z pacjentem zero w Dżakarcie były naprawdę świetnie zrealizowane – łączyły dramat i horror. Jednak najważniejsze, że sama groza nadchodzącej katastrofy została przekazana nie w obrazach kolejnych zarażonych ciał, ale w dialogu. Okazuje się, że nie potrzeba fajerwerków, aby z pełną powagą stwierdzić, że świat zmierza ku zagładzie. To kolejny przykład bardzo dobrego scenopisarstwa.
Nowy epizod udowadnia również to, że twórcy potrafią balansować efektowne sekwencje z tymi bardziej kameralnymi, które opierają się na świetnych dialogach. Nie mamy za wiele widowiskowych scen akcji, ale gdy już do nich dochodzi, to są one zrealizowane w mistrzowski sposób. Najlepszym przykładem jest sekwencja w muzeum z udziałem klikaczy, wyjęta prosto z growego pierwowzoru. Tak naprawdę wszystko zostało w niej wykonane doskonale – od wyglądu zarażonych przez zdjęcia aż po budowanie klaustrofobicznego uczucia. Jednak najlepszy w niej był sposób stopniowania napięcia.
Neil Druckmann, który był reżyserem i współscenarzystą odcinka, doskonale rozumie, jak budować chwile oczekiwania na niebezpieczeństwo czyhające za rogiem. Twórca gry potrafił utrzymać moją uwagę aż do bardzo dobrze nakręconego starcia z klikaczami.
W 1. odcinku widzieliśmy przedmieścia USA przed katastrofą i strefę kwarantanny po tragedii. Dopiero w omawianym epizodzie poznajemy postapokaliptyczny krajobraz za murami bezpiecznych przystani ludzkości. I pod względem wizualnym wszystko stoi na najwyższym poziomie. Najlepsze produkcje to takie, w których krajobraz i świat przedstawiony nie są tłem dla opowieści, ale jednym z jej głównych aktorów. I tak dzieje się w
The Last of Us. Osoby od scenografii, charakteryzacji i efektów specjalnych wykonały kawał dobrej roboty, przedstawiając wszechogarniającą śmierć, beznadzieję i rozpacz. Stworzyli znakomite projekty środowiska, budynków oraz samych potworów, które po drodze spotykają nasi bohaterowie. To wszystko buduje jeszcze większe uczucie pustki i smutku, a także potęguje mrok, który wylewa się z ekranu. To coś wspaniałego w swojej brzydocie.
Co do samych postaci – w końcu coraz lepiej zawiązuje się relacja między Joelem a Ellie. Twórcy trzymają się jeszcze pewnego rodzaju dystansu, a nawet wrogości między głównymi bohaterami (co widać choćby w sekwencji, gdy Joel zastanawia się nad zlikwidowaniem Ellie), jednak dają również miejsce na uaktywnienie się bardziej ludzkich uczuć. W to wszystko bardzo dobrze została wplątana Tess, która w tym odcinku była takim emocjonalnym pośrednikiem między Joelem i Ellie.
Anna Torv znakomicie uzupełniała
Pedra Pascala i
Bellę Ramsey. Świetne ogląda się sceny, podczas których cała trójka działa razem, wymienia się uwagami, a nawet żartuje (czytaj: żart Ellie z udawaniem zarażonej). Dobrze, że twórcy poświęcili sporo czasu Tess i jej relacji z Joelem i Ellie. Dlatego właśnie moment, w którym zarażona żegna się z życiem w wybuchu, miała silny ładunek emocjonalny.
2. odcinek
The Last of Us pokazuje, że produkcja nadal trzyma znakomity poziom, a twórcy doskonale rozumieją, jak należy adaptować grę, aby zadowolić osoby zarówno znające grę, jak i te, które nie miały z nią styczności.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h