The Mandalorian to coś kompletnie świeżego i nowego w świecie Gwiezdnych Wojen. Wrażenie to towarzyszy podczas oglądania całego odcinka, budując niezwykłe klimat, który mocno nawiązuje do westernu, a zarazem ma w sobie to "coś", co kojarzy się z Gwiezdnymi Wojnami. Tylko że to nie jest osiągane pokazywaniem czegoś znajomego, by widz miał punkt zaczepienia z oryginalnej trylogii, ale budową klimatu na zupełnie innym poziome. Dlatego cały czas mamy wrażenie, że to jest ten sam znajomy świat, ale bez kolorowego, epickiego blichtru kinowych filmów, bo Jon Favreau odziera go z jego baśniowości na rzecz trudnej codzienności w galaktyce po upadku Imperium. Dlatego też czuć w tym świeżość, która jest oczekiwana i potrzebna uniwersum. Najbardziej nowy klimat można dostrzec warstwie wizualnej. Nie jest to kolorowa opowieść osadzona w pięknych miejscach galaktyki, ale mówiąc dosadnie - na jej zapomnianych przez cywilizację zakątkach. Dlatego twórcy zabierają widzów do różnych dziur ze świata Gwiezdnych Wojen, które są brudne, smutne i szare. Wizualnie czuć, że bliżej temu wszystkiego do Mos Eisley z Tatooine z części IV, niż jakiejkolwiek innej lokacji. Z tą różnicą, że przez słoneczne Tatooine nawet kantyna ze zbirami wyglądała przyjaźnie i kolorowo - tutaj jest efekt wręcz odwrotny i można odnieść wrażenie, że przy tych siedliskach zbirów Mos Eisley to turystyczny raj dla elity Coruscant. Dlatego też cały wizualny klimat jest o wiele mroczniejszy z nastawieniem na ciemniejsze barwy, a nawet przytłumione kolory. To przekłada się na samą historię i sposób jej opowiadania. Pierwsza scena doskonale mówi widzom: to nie są baśniowe Gwiezdne Wojny. I udowadnia to dosadnie poprzez bójkę w barze, która kończy się przecięciem wroga na pół drzwiami (scena ze zwiastuna). Oczywiście to nadal są Gwiezdne Wojny, więc nikt nie próbuje wprowadzać gore i obrazowego pokazywanie tego typu scen przemocy, ale w tym przypadku jest to dosadny i sugestywny dowód tego, co Jon Favreau przygotował i dlaczego idzie w innym kierunku. Twórcy robią coś, co dla wielu fanów i być może też zwykłych widzów, jest problemem w ostatnich kinowych filmach. One w pełni skupiają się na ludziach, sugerując wręcz, że to właśnie ta rasa odgrywa kluczową rolę w galaktyce i jest jej najwięcej, co prawdą do końca nie jest. Inne rasy Gwiezdnych Wojen zostały zepchnięte w tło i trudno było szukać postaci w stylu Chewiego, które mogłyby to zmienić. The Mandalorian idzie kompletnie inną drogą. Ten świat żyje, oddycha i jest przepełniony rasami z rozmaitych planet, przypominając wszystkim widzom, że Gwiezdne Wojny to bogaty, gigantyczny wszechświat pełny różnych istot i stworów. Czuć to w scenach w wspomnianych mieścinach w grajdołkach galaktyki, które tętnią życiem bardziej niż stolica Republiki, Coruscant z trylogii prequeli. Zwróćcie uwagę, gdy Mandalorianin przechadza się uliczkami ze straganami (smaczek w postaci kowakiańskiej małpojaszczurki na rożnie pewnie zwróci uwagę niejednego fana - to rasa, do której należał krzykliwy pupilek Jabby), gdy zawsze mijają go przedstawiciele różnych ras lub - co też jest dosadne do ukazywanie Gwiezdnych Wojen w nowym świetle - widać jakiegoś zapitego człeka z nieznanej bliżej planety, który sobie leży pod ścianą. Tak naprawdę to w tym rejonie galaktyk ludzie są po prostu jednymi z wielu, ale - tak jak w części IV w kantynie - ekran jest przepełniony reprezentacją różnych ras. To pozwala zupełnie inaczej odbierać to, co oglądamy, bo pokazuje świat żyjący pełnią życia - nawet jeśli to jakaś zapomniana dziura. A przecież jedną z głównych postaci serialu - przynajmniej tak się zapowiada - jest Ughnaught (rasa, którą poznaliśmy w Mieście w Chmurach w Imperium Kontratakuje), którego gra Nick Nolte. Można uznać, że taki aktor nie został zatrudniony tylko do małego występu w jednym odcinku.
fot. materiały prasowe
+46 więcej
Wspomniałem, że w The Mandalorian jest więcej westernu niż space fantasy znanego z kinowych filmów. Objawia się to przede wszystkim przez tytułowego bohatera, który jak na Mandalorianina przystało, mało się odzywa, a jego czyny przemawiają za niego. Zgodnie z zapowiedziami bohater w ogóle nie zdejmuje hełmu, przez to też szybko staje się tajemniczą i cholernie intrygującą postacią. Jasne, można odczuć podobne wrażenie, jakie było przy postaci Boby Fetta, ale też inne, bo on jest Mandalorianinem i ta kultura jest w serialu podkreślona. Zwłaszcza że odcinek dobrze podkreśla, jak bardzo to jest niejednoznaczna postać. Trudno nazwać go bohaterem, jak to w przypadku Gwiezdnych Wojen zawsze było, bo bliżej mu do antybohatera. Choć ma jakiś kodeks moralny, którego się trzyma, wydaje się wykraczać poza przyjęte normy moralności. Klimat westernu jest też w scenie ujeżdżania wierzchowca na bliżej nieokreślonej planecie oraz we wszelkich konfrontacjach, w których bohater w stylu kowboja szybciej dobiera blaster niż jego przeciwnicy. Ciekawostka: w jednej ze scen widać kyr'bes, czyli jeden z najbardziej znanych symboli związanych z Mandalorianami. Pierwszy odcinek wbrew pozorom jest spokojny, bo skupia się raczej na przedstawieniu klimatu, bohatera oraz rzeczywistości Gwiezdnych Wojen z kompletnie innej perspektywy. Nie brak akcji, w której Mandalorianin musi pokazać swoje umiejętności, oraz strzelanin, w których - uwaga! - bohaterowi nie zawsze wszystko wychodzi i popełnia błędy. Widzom niewątpliwie spodoba się występ droida IG-11, czyli łowcy nagród, który pojawia się już w odcinku, a gra go Taika Waititi. Nawet sceny z Wernerem Herzogiem w roli imperialnego dowódcy pokazują świetne napięcie i świeżą atmosferę. Tutaj resztki imperium nie panoszą się wszędzie, jak to było za czasów ich panowania - są rozbici, skryci i stają się pewnego rodzaju organizacją przestępczą. Przede wszystkim nie czuć, że to serial, bo choć historia nie ma epickiego rozmachu, realizacyjnie stoi na wysokim poziomie, więc mamy dobre efekty komputerowe połączone z praktycznymi w duchu Gwiezdnych Wojen. Dlatego też pod tym względem nie jest spadkiem jakości względem filmów, a raczej ją utrzymuje, dając do zrozumienia, że Disney+ nie będzie zawodzić. Jest jeden aspekt spoilerowy, do którego nawiążę. Końcowy twist zarysowuje widzom fabułę serialu i... szalenie zaskakuje, idąc w kierunku ryzykownym, odważnym, ale zarazem ciekawym. Czy odpowiedź na pytanie, o którym wielu widzów (nie tylko fanów) myślało przez lata, wydaje się interesującym zabiegiem? Tak i mam nadzieję, że to tylko zapowiedź jeszcze lepszych odcinków.

The Mandalorian s01e01 - ostatnia scena zaskakuje. Wyjaśniamy, o co w niej chodzi [spojlery]

The Mandalorian to Gwiezdne Wojny, na jakie czekali dorośli fani od lat. Odcinek wprowadza spokojnie w ten świat, jednocześnie zapowiadając wielkie wydarzenia. Nie jest nawet istotne, że jakoś szczególnie nie porywa pod względem emocjonalnym, bo na tym etapie to nie jest aż tak ważne: chodzi o to, że ten odcinek w myśl słów Yody zmusza widza do oduczenia się tego, czego się nauczył, czyli zaakceptowania, że Gwiezdne Wojny to nie tylko baśń. W tym aspekcie spełnia on wyśmienicie swoją rolę, dając rozrywkę z dobrym tempem, dopracowanym scenariuszem (dialogi często mogą się podobać i nie są tylko po angielsku) i klimatem. Chce się więcej! Czuć, że jeszcze jest to proces w toku, by wszystkie klocki wpadły na swoje miejsce, ale trudno narzekać na coś w odcinku, który daje tak wiele dobrego dla widzów oczekujących czegoś nowego po Gwiezdnych Wojnach.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj