Jack to świeżo upieczony student, który marzy o dołączeniu do tajnego stowarzyszenia – Bractwa Błękitnej Róży. Dostanie się do elitarnej grupy ma mu umożliwić dokonanie zemsty na jednym z członków, który jest odpowiedzialny za śmierć jego mamy. Okazuje się jednak, że realizacja tego planu nie jest taka łatwa – Jack będzie musiał udowodnić, że jest godzien dołączenia do bractwa, a pomagać mu w tym będzie starsza koleżanka, Alyssa. W międzyczasie na uniwersyteckim campusie zaczynają ginąć ludzie. Właściwie, żeby sprawdzić, czy jest to serial dla ciebie, możesz włączyć pierwsze dwie minuty i przekonać się, czy jesteś w stanie zaakceptować to, co się wydarzy na ekranie. W otwierającej scenie widzimy bowiem Jacka, który stoi na cmentarzu przed grobem swojej matki. Bohater otrzymał właśnie list z informacją, czy został przyjęty na studia i ewentualnym sukcesem lub porażką chce się podzielić ze zmarłą. Kiedy czyta list za pierwszy razem, okazuje się, że jego kandydatura została odrzucona. Ale nagle literki zaczynają się rozmazywać i na oczach bohatera w miejscu poprzedniej informacji pojawia się wiadomość o przyjęciu na uczelnię. Każdy normalny by sobie pomyślał – coś chyba ze mną nie tak, właśnie zobaczyłem, jak treść listu zmieniła się inną. A co robi Jack? Od razu przyjmuje ten fakt do wiadomości i z radością wykrzykuje “Dostałem się, mamo!”. Ten brak logiki i konsekwencji w zachowaniach bohaterów, a także w dialogach będzie nam towarzyszył aż do końca seansu. Bohater stoi twarzą w twarz z wilkołakiem, który zaraz prawdopodobnie go pożre, ale zanim zacznie “uciekać” (a raczej pełzać w przeciwną stronę, bo ucieczką tego nazwać nie można), ma jeszcze czas na wygłoszenie kilku bezsensownych kwestii. Kiedy z kolei sam zamienia się w wilkołaka, towarzyszy mu może i lekkie zdziwienie, ale w zasadzie szybko oswaja się z tym faktem i nie robi większej dramy. Najbardziej szokujące informacje są tu przyjmowane zatem ze względnym spokojem, a te najbardziej oczywiste niejednokrotnie ze zdziwieniem (Jack wielce się dziwi, kiedy dziadek mu mówi, że ten krwiożerczy, owłosiony, stojący na dwóch łapach i przypominający wielkiego wilka stwór, którego spotkał, to wilkołak). Ale przecież od biedy moglibyśmy wybaczyć tym ekranowym postaciom, że zachowują się od czasu do czasu tak niemądrze i mówią niekiedy głupkowate rzeczy. Jednak najgorsze jest to, że większość z bohaterów jest tak nudna i nieciekawa, że nie sposób im w jakikolwiek sposób kibicować czy z zainteresowaniem śledzić ich historie. Główny bohater jeszcze jakoś się broni, można się nawet pokusić o stwierdzenie, że pomysł na tę postać był całkiem oryginalny. Reżyser nie zrobił z niego kolejnego nastolatka z talentami czy niesamowitymi zdolnościami, które nagle ujawniają się przy pierwszej lepszej okazji, choć nie wiadomo, skąd się wzięły. Co prawda wątek magicznej tożsamości Jacka nieco później się rozwija, ale wciąż nie urasta on do rangi wielkiego wybrańca, który ma niezwykle ważne zadanie do wykonania i jeszcze wznioślejsze cechy. Czarnemu charakterowi też nie można niczego zarzucić – ojciec Jacka odegrał swoją role poprawnie i udało mu się to zrobić nawet bez znamiennych dla tego typu postaci atrybutów. Ale cała reszta – trzyosobowa szajka wilkołaków, Alyssa, która przecież wyrasta na drugą główną bohaterkę czy drugoplanowe postaci z bractwa to bohaterowie tak nieciekawi i bezbarwni, że bardzo trudno zaangażować się w ich historie. Dialogi są tutaj do tego stopnia nudne, pozbawione iskry, że aż czasami trudno się na nich skupić. A ten wątek miłosny pomiędzy Alyssą a Jackiem… Powiedzmy delikatnie, że nie jest to para na miarę Casablanki. Największą wątpliwość budzi we mnie jednak chyba to, co stanowi, zdawałoby się, kwintesencję tego serialu, czyli wątek samego bractwa oraz związanej z nim magii. Reżyser stara się owiać to stowarzyszenie wielką tajemnicą, ukazać, jak niełatwo do niego dołączyć, jakie jest mroczne. Pojawiają się ludzie w czarnych szatach i maskach w kształcie dzioba, wyrwanych niczym z zadżumionego średniowiecza. Nie brakuje również tajemniczych sentencji, które nie wiadomo, co oznaczają, ale zapewne prowadzą do rozwiązania jakiejś zagadki. Zaczynają też ginąć ludzie na campusie. To budowanie mrocznej otoczniki wokół bractwa nie jest jakoś szalenie udane, ale powiedzmy, że daje radę. W każdym razie po takim wstępie oczekujemy czegoś wielkiego, kiedy w końcu bohater dostanie się do bractwa i odkryje przed nami jego wnętrze. Oczekujemy jakichś spektakularnych scen z magią na pierwszym planie, niesamowitych zaklęć i charyzmatycznych magów. Spodziewamy się kompletnie nowego, innego niż dotąd obrazu magii, bo przecież rzadko mieliśmy okazję obserwować ją w wykonaniu czarodziejów z uniwersyteckiego bractwa. Ale pomijając może ten główny magiczny wątek, dotyczący poszukiwania kolejnych stron vademecum, to w tym bractwie… nic ciekawego się nie dzieje. Jest tam pewna czarnowłosa, blada, groźnie wyglądająca kobieta, ale oprócz tego, że możemy jej przyznać, że wygląda na bardzo daleką kuzynkę Bellatriks Lestrange., ani razu nic specjalnego nie wyczarowała. Ludzie nazywają się tutaj wymyślnymi tytułami takimi jak “akolita” czy “medicum”, ich mimika wskazuje na to, że traktują to bractwo bardzo poważnie, ale nic szczególnego z tego nie wynika. Jeśli miałabym zliczyć, są tylko dwie ciekawe pod względem fabularnym i wizualnym sceny magiczne. Na inne nie starczyło miejsca, bo reżyser wolał pokazać, jak nastolatkowie za pomocą zaklęć dostają piątki z wypracowań albo napełniają puste kufle piwem. W takim samym stopniu zmarnowany został wątek wilkołaków, czyli Rycerzy św. Krzysztofa, który zapowiadał się na całkiem obiecująco. Wyobrażam sobie, że wychodząc z takiego pomysłu, można było bardziej pogłębić osobowość ekranowych wilkołaków i zbudować o wiele ciekawsze dialogi. Ale niestety, znowu nie było na to miejsca, bo zbyt dużo czasu ekranowego zajmowało pokazanie, jak wspomnieni bohaterowie po prostu siedzą i piją piwo. Nie można także przemilczeć nieszczególnie udanego sposobu, w jaki poprowadzona została narracja. Akcja idzie bowiem do przodu zbyt szybko – nie ma czasu, żeby się zatrzymać, zaangażować w ekranową historię. Nie dostajemy ani chwili, żeby się oswoić na przykład z tym, że ktoś został ranny i być może się z tego nie wygrzebie. Kilka scen później zostanie przecież uzdrowiony i będzie po zmartwieniu. Zbyt szybko problemy znajdują tutaj rozwiązanie, zagadki nazbyt prędko doszukują się odpowiedzi. Bardzo razi też to, że kiedy doczekamy się wreszcie jakiejś szybszej sceny, podczas której naprawdę coś się dzieje, zazwyczaj to napięcie jest w najróżniejszy sposób przerywane. A to bohater podczas sceny walki nagle przystanie i zacznie wygłaszać jakieś durne kwestie, a to w najgorszym możliwym momencie kamera zamiast pokazywać akcję, zwróci się tam, gdzie nic się nie dzieje. Ale powiem wam, co przekreśliło ten serial w moich oczach już definitywnie i nieodwołalnie. Jest wreszcie, w ostatnim odcinku sposobność, żeby magowie z bractwa w końcu zaprezentowali swoje umiejętności, nareszcie pokazali, co ciekawego potrafią wyczarować. Oto bowiem szykuje nam się scena walki, po prostu stracie na śmierć i życie, prawdziwy armagedon. Myślimy – super, wreszcie będzie się działo, wreszcie scena na miarę Harry’ego Pottera! I co robi reżyser w tym momencie? Odwraca oko kamery w stronę sceny miłosnej pomiędzy bohaterami, o których mało powiedzieć, że nie interesuje nas ich związek – oni nawet nie za bardzo obchodzili nas osobno! Następuje seria ckliwych, żałosnych wymian całusów i słodkich słówek, którą nagle przerywają powracający z pola bitwy magowie. I wiecie, co mówią? Oznajmiają, że już po walce. Myślę, że opis tej oto sceny jest najlepszym zwieńczeniem mojej recenzji serialu The Order i podsumowaniem tego, co chcę wam przekazać, a mianowicie – nie polecam. Wiem, że obecnie homo sapiens przekształca się w homo serialus i musimy ciągle karmić nasze serialowe uzależnienie, ale z pewnością znajdą się lepsze propozycje na sobotni wieczór.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj