Przedostatni odcinek serialu The Originals nie jest tak zły, jak poprzedni, ale niewiele zmienia oblicze kiepskiego sezonu robionego na siłę.
11. odcinek
The Originals był najgorszym w historii tego serialu. Problem w tym, że dwunasty nie jest jakoś szczególnie lepszy. Dużo tutaj motywów, które wręcz krzyczą do widza, że za sterami stoi osoba, która po czasie popsuła
The Vampire Diaries. Wręcz tworzone jest wrażenie, jakby końcowe odcinki był własnoręcznie tworzone przez
Julie Plec, która jest współscenarzystką 12. epizodu. I niestety jest to bardzo odczuwalne. Ckliwość wylewa się z ekranu, a zaakcentowanie nastoletniego życia Hope odbywa się w sposób banalny, niedojrzały i mało przemyślany. Nie mam nic do młodzieżowych produkcji, a wręcz często bardzo je lubię, ale mam problem z tym, że twórcy traktują swoich widzów niepoważnie. Pokazanie zainteresowania Hope nowym chłopcem jest przedstawione w sposób mało interesujący, wtórny i bez krzty emocji. Taki zapychacz, który niczego nie wnosi albo jest tanim efekciarstwem, jak motyw ze zniszczeniem samochodu wrednego dzieciaka. Tego typu motywy pokazują totalny brak pomysłu, przemyślenia i wizji na to, jak zainteresować widza takimi wątkami.
Najgorzej wypada scena, która była tak bardzo przewidywalna, że aż boli. Spotkanie Hope z Hayley w zaświatach jest jak cały 11. odcinek - niepotrzebne, puste, ckliwe i banalne. Wszystko w poziomach typowej skrajności, która nie pozwala zaakceptować więzi postaci czy jej poczuć, bo wszystko ukazywane jest w sposób, przez który nie jesteśmy w stanie uwierzyć aktorkom. Ba, nawet mógłbym rzec, że cały motyw został wprowadzony po to, by widzowie mogli w tym finałowym sezonie przez kilka sekund zobaczyć Jacksona i happy end Hayley. Zamiast jednak wywołać pozytywne odczucie i emocje, wywołuje to jedynie niesmak i obojętność. Nie mówiąc już o skrajnej przemianie Hope, która ot tak przez te wydarzenia jednak decyduje się walczyć, bo mama kazała. Takie zabawy sprawiają, że trudno traktować to w miarę poważnie.
Jedyne co w tym odcinku ma sens i jest przedstawione z jakimś pazurem, to relacja Klausa z Caroline. Czegoś takiego nie dostrzegałem w oryginalnym serialu, ale tutaj chemia pomiędzy aktorami i postaciami jest wręcz namacalna. Ich relacja ciekawie się rozwinęła, przez co zawsze ich spotkania oglądało się z nieskrywaną przyjemnością. Tak też jest tutaj, gdzie całe wrażenie psuje Alaric. Niby jego reakcja jest w jakimś stopniu zrozumiała, ale... czy na pewno? Mam wierzyć, że Caroline niczego mu nie mówiła o Klausie i jego przemianie? Czy takie wejście Alairca jest wiarygodne po takim czasie? Tutaj mam bardzo mieszane odczucia, bo to okazuje się zapychacz sztucznie przeciągający czas odcinka o dodatkowe minuty. Po to, by pokazać Alarica, którego obecność koniec końców jest zbędna. Formalność pokazania aktorów, którzy powinni się tu pojawić i będą ważną częścią spin-offu została wypełniona.
Nie przeczę, że cały pomysł Klausa na uratowanie Hope ma sens. To pokazuje ostateczną przemianę bohatera, jaką przeszedł przez te pięć sezonów. To Joseph Morgan nadaje temu odcinkowi jakiegoś znaczenia, sensu i emocji. To Klaus pogrążony w rozpaczy i desperacji wzbudza współczucie i sympatię. To Klaus, jakiego chyba jeszcze nie widzieliśmy. Nie wiem, czy ostatecznie się zabije, tak jak wskazuje na to cliffhanger i nie jestem do końca przekonany, czy to dobre rozwiązanie. Tak naprawdę wszystko mi mówi, że Elijah zabierze mu tę magię i poświęci się, by odpokutować śmierć Hayley. Takie zagranie ma najwięcej sensu, ale... poświęcenie Klausa miałoby więcej emocji. Dylemat, który rozwiąże się w finale serialu.
The Originals zalicza kiepski koniec serialu. Wszystko jest wymuszone, kiepsko zrealizowane i ma jedynie dobre momenty. Zbyt dużo w tym dobrych pomysłów, które zostały pogrzebane przez fatalny scenariusz i marne jego przeniesienie na ekran.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h