Już na wejściu serial zapewnił widza, że różni się od typowych produkcji medycznych – tutaj lekarze niekoniecznie są szlachetni, a pacjenci często traktowani są jak przedmioty lub fantomy, na których można ćwiczyć praktykę zawodową. Dwa kolejne odcinki produkcji także poruszają kontrowersyjne tematy, dzięki czemu ogląda się je naprawdę dobrze i w pełnym skupieniu. W odcinku numer 2 mamy do czynienia z kumoterstwem – ordynator udowadnia, że od tak sobie może zmienić biorcę serca z przypadkowego mężczyzny na własnego znajomego. Randolph Bell zdaje się trochę bawić w Boga i doskonale wie, że wystarczy tylko jego słowo, by zdecydować o losie pacjenta, nawet kosztem drugiego. Trochę to zatrważające, ale z drugiej strony świadomość tego zjawiska w różnych momentach życia mamy chyba wszyscy. Decyzje o przepisaniu serca szanowanemu znajomemu sprawiają, że ordynator jawi nam się jako jeszcze bardziej lodowaty i wyniosły człowiek, który nie ma w sobie za grosz empatii i skromności. I rzeczywiście – jak się tak przyjrzeć, do tej pory poznaliśmy innych lekarzy zarówno w ich wzlotach jak i w upadkach, tymczasem Bell nie zaliczył jeszcze ani jednego potknięcia, bo z każdej opresji potrafi wybrnąć. Widać, że Conradowi podoba się to coraz mniej, jednak wciąż nie ma on odwagi (lub kwalifikacji) by rzeczywiście zadziałać w tym temacie. To logiczne - nikt nie chce ryzykować utratą pracy w starciu z ordynatorem. I w takich sytuacjach nawet pyskaty Conrad okazuje się osobą bez większej siły przebicia. Takie cwaniakowanie w konspiracji też do niego pasuje - rezydent jest postacią na tyle charyzmatyczną i mimo wszystko sympatyczną, że z łatwością można przymknąć oko na jego występki. Czuć wyraźnie, że robi to wszystko w słusznej sprawie, w związku z czym i ja gdzieś podskórnie mu kibicuję. Kolejny odcinek chyba w jeszcze bardziej bezpośredni sposób mówi o braku ludzkich uczuć w tak ludzkim miejscu jak szpital. Na scenę wkracza administracja ze swoją przedstawicielką, która pacjentów postrzega wyłącznie w kategoriach zysku dla szpitala. Wątek z umierającą wolontariuszką budzi silne emocje i wyraźnie widać w nim, że ludzie dzielą się na równych i równiejszych – nie jest ważne ratowanie życia, skoro ta osoba nie ma ubezpieczenia. Ba – ona nawet nie jest zarejestrowaną imigrantką, w związku z czym trzeba natychmiast powiadomić odpowiednie służby, bez znaczenia czy jest w stanie agonalnym, czy może leży rozkrojona na operacyjnym stole. Takie idee zdają się przyświecać uroczej pani z administracji, która osobiście bardzo kojarzy mi się z Dolores Umbrdge z Harry’ego Pottera. Twórcy wiedzieli co robią – za sprawą podejmowania tak mocnych tematów, całą uwagę widza mają w zasadzie w kieszeni. Ten serial jest nieustannym testem dla ludzkiej moralności, a za sprawą tworzenia umiejętnych motywacji dla wszystkich bohaterów, nawet te najgorsze występki jesteśmy gdzieś w stanie zrozumieć jako widzowie. No, może poza ordynatorem – ta postać po trzech odcinkach wciąż jest tak samo zastanawiająca i zdaje się, że musi minąć jeszcze trochę czasu zanim tak naprawdę rozgryziemy jego intencje. The Resident nabiera również proceduralowego charakteru – zarówno epizod 2 jak i 3 rozpoczynają się od niezobowiązujących scen poza szpitalem, gdzie doświadczamy momentu jakiegoś poważnego wypadku. Dopiero potem przenosimy się na oddział wraz z pacjentami, zaglądając przy okazji także do innych pomieszczeń i poznając innych poszkodowanych lub chorych. Jest to dość typowe rozwiązanie, które na tle dobrego odcinka pilotowego odrobinę zawodzi - wydawało mi się wtedy, że mamy do czynienia z czymś świeżym i nowym, jednak twórcom i tak nie udaje się umknąć przed niektórymi schematami. Na razie nie boli to aż tak bardzo, jednak mam nadzieję, że z czasem znajdziemy inny sposób na wejście w historię niż po prostu bycie świadkiem w miejscu wypadku. Nic w tym porywającego. Przy tym wszystkim na szczęście widać również, że twórcy starają się znaleźć pewien łącznik między epizodami, właśnie po to, by uniknąć tej wspomnianej przeze mnie typowości – i tak wraca do nas wątek podłączonej do respiratora Chloe oraz dziewczyny z chemioterapii, które stają się ważne także dla fabuły bieżącej. To dobre rozwiązanie, bo ze świadomością, iż pacjenci mogą jeszcze powrócić, rzeczywiście mamy szansę by nieco bardziej się do nich przywiązać. A z drugiej strony wyraźnie dostrzegamy, że nic nie dzieje się bez przyczyny i to, co ma miejsce w bieżącym odcinku, może stać się kluczowe dla wydarzeń z następnego. Tak właśnie było z Chloe, której przypadek szczególnie przeżywał Devon. Cieszę się, że dziewczyna okazała się deską ratunku dla pacjenta, bo to w pewnym sensie podbudowanie dla samego Pravesha, który z odcinka na odcinek tylko zyskuje pewności siebie. Devon wciąż jest co prawda na najniższym szczebelku jeśli chodzi o lekarzy z tego szpitala, jednak dzielnie walczy o swoje. Widać to przy próbie opuszczenia zebrania z kobietą z administracji oraz przy otwartej dyskusji z Conradem, która pod względem emocjonalnym naprawdę robi wrażenie. Podejrzewam, że jeszcze długa droga do osiągnięcia pełnego respektu w pracy, ale radzi sobie coraz lepiej – jego przemianę z zahukanego asystenta w odpowiedzialnego młodego lekarza, który bierze swoje decyzje na klatę, widzimy przecież już w drugim odcinku. To sympatyczna postać, która budzi największą empatię i cieszę się, że w chwili obecnej naprawdę dobrze sobie radzi. The Resident rozwija się dobrze i idzie do przodu równym tempem. Kolejne odcinki udowadniają, że to nie koniec wyzwań, przed którymi stanie szpital - i bardzo cieszę się, że tymi wyzwaniami wcale nie są tu coraz dziwniejsze przypadki medyczne. Odcinek 2 i 3 wyraźnie wskazują, że to, co dla serialu najważniejsze, rozwija się poza salami pacjentów, czym produkcja pozytywnie wyróżnia się na tle innych. W tym tygodniu 7/10.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj