The Walking Dead przez wiele lat przyzwyczaił widzów do tego, że w sumie to dobre były tylko premiery i finały sezonów (a to też nie zawsze). 9. sezon zmienił tę narrację, dając nie tylko najlepiej ocenianą serię, ale też równy, ciekawy poziom angażujący widzów do samego końca. Premiera 10. sezonu wydaje się iść własnie tą drogą, pokazując coś w stylu krajobrazu po burzy, czyli jak wygląda rzeczywistość bohaterów po tragedii z końca 9. sezonu. Przeskok w czasie o kilka miesięcy pozwala przyjrzeć się temu i po raz kolejny ustawić - przynajmniej chwilowo - nowe zasady gry. Nie da się ukryć, że wydarzenia z Szeptaczami były destruktywne dla wszystkich społeczności. Ani Negan, ani Gubernator nie zastraszyli nikogo w tak przejmujący sposób, zmuszając do akceptacji nowej rzeczywistości, bo alternatywą jest śmierć. Być może to kwestia utraty nadziei, bo jak walczyć z Alfą, która ma taką broń? Czuć, że to odbija się na każdym z bohaterów - jedni akceptują stan rzeczy, inni czują niepokój lub zaczynają się po cichu buntować (lub jak w przypadku Aaron ta frustracja zaczyna wręcz wybuchać). Najgorzej jest u Siddiqa, który cierpi na zespół stresu pourazowego. Udaje się twórcom pokazać zastraszoną społeczność, która żyje w ciągłym napięciu i niepewności, bo Alfa jest postacią totalnie nieprzewidywalną. Kto powiedział, że sama będzie trzymać się zasad, które ustaliła? A scena, w której sam Daryl szczerze boi się przekroczyć granicę jej terenu to doskonały dowód, jakich spustoszeń i zmian dokonała w postaciach. Zasadniczo wszelkie próby oporu zostały zdławione, zanim jeszcze mogły wybrzmieć. A to działa intrygująco, bo pozwala przyjrzeć się tym skutkom, dostrzec w tych postaciach ludzi cierpiących, przerażonych i nie mających nadziei na przyszłość. Tak jakby nieświadomie oczekujących na śmierć z rąk Alfy. To jest jeden z potencjałów, który najpewniej będzie wykorzystywany, a bohaterowie powoli będą się otwierać.
fot. materiały prasowe
+24 więcej
Nie brak w tym odcinku wolniejszych momentów, które pozwalają lepiej przyjrzeć się poszczególnym jednostkom. Nie powiedziałbym, że jest w tym coś zbytecznego czy wciśniętego na siłę. Kwestia relacji Rosita-Siddiq-Gabriel-Eugene jest ważna, a jej przedstawienie to jedyne lekkie, nawet rzekłbym humorystyczne, momenty odcinka. To samo rozmowa Negana z Gabrielem, która pokazuje, kto tak naprawdę dostrzega problem i dlaczego nikt nie widzi jego rozwiązania. Ba, nawet opowieść Judith o Ricku ma w sobie coś przejmującego i jakże ważnego w kontekście rozwoju tego świata. Czy Rick będzie legendą opowiadaną z pokolenia na pokolenie? Ciekawa perspektywa. Jednak nie brak też akcji i powrotu Oceanside, którego w 9. sezonie trochę brakowało. Świetnie wyszły sceny na plaży, które okazały się treningiem armii bohaterów z nową bronią (widzieliśmy te sekwencje w trailerze). To właśnie w takich momentach twórcy potrafią wprowadzić trochę świeżości (rozwodnione zombie) i zbudować coś, co niewątpliwie będzie procentować w przyszłości. Oczywiście trenuje tylko grupka, a koniec końców wydaje się to istotne w kontekście nadchodzącej wojny. Najpewniej nie walki z hordą dziesiątek tysięcy zombie, ale z samymi Szeptaczami jak najbardziej. To są drobne detale, które być może na pierwszy rzut oka mogą wydawać się mało potrzebne, ale gdy nad nimi się zastanowimy, dostrzeżemy ich potencjał.  Carol i Daryl stanowią świetny duet. Ich wspólne rozmowy o przyjaźni i ucieczce są na swój sposób urocze i ciepłe, bo tylko w tych momentach bohaterowie zrzucają z siebie maski nieugiętych i bezwzględnych. To relacja czysto platoniczna, która pokazuje coś, co chciałoby się oglądać więcej w tym sezonie. Na pewno nie ma w tym romansu, bo wyraźnie widać bliskość Daryla i Connie oraz smutną niechęć Carol do Ezekiela. Zaś sama Carol dostaje prawdopodobnie jedną z najprostszych, ale najlepiej działających scen premiery - ta ostatnia sekwencja, gdy mierzą się wzrokiem z Alfą... nie ukrywajmy, że na ich bezpośrednie starcie czekają fani i ten jeden moment odcinka jest tego obietnicą. Świetnie spisującą się jako jego zakończenie i zachęcenie do powrotu za tydzień. Zaskoczeniem premiery 10. sezonu The Walking Dead jest... radziecki satelita. Trudno nie kryć zdziwienia, gdy nagle coś z hukiem spada z nieba w środek lasu i wywołuje pożar. Intryguje zamysł, który z jednej strony wprowadza sporo komplikacji w życie bohaterów (przekroczenie granicy, by zająć się pożarem), a z drugiej z całą pewnością ma większe znaczenie fabularne. Ten satelita nie pojawia się przecież tylko po to, by postacie weszły na teren Alfy, prawda? Musi być w nim coś, co w ostatecznym rozrachunku konfliktu odegra istotną rolę. Ciekawy pomysł, który może dać coś wartego uwagi w kolejnych odcinkach. The Walking Dead rozpoczyna 10. sezon dość spokojnie, ale utrzymuje jakość 9. sezonu. Buduje potencjał na kolejne odcinki, potrafiąc ponownie przyciągnąć do ekranu, zaciekawić pomysłami i wyraźnymi tropami na przyszłość. Obietnice konfliktu i nowych rozwiązań są ciekawe i pozostaje jedynie czekać na atrakcyjne rozwój wątków.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj