Zakończenie serialu The Walking Dead jest coraz bliżej, więc poziom emocji wzrasta. Kilka wątków skutecznie podtrzymywało zainteresowanie aż do pełnej napięcia końcówki tego solidnego odcinka.
The Walking Dead zmierza ku końcowi, ale jeszcze nie jest to odczuwalne. Najnowszy odcinek posłużył temu, aby doprowadzić bohaterów do początku decydujących rozstrzygnięć. Najpierw uporano się z wątkiem Eugene’a, który stanął przed sądem we Wspólnocie za śmierć Sebastiana i zamieszki. Pamela Milton odegrała oscarową rolę zrozpaczonej matki, a potem oskarżała Portera o spreparowanie nagrania z jej synem. Dzięki świetnej Laili Robins jej postać wzbudza mnóstwo negatywnych emocji. Do tego manipulacje i kłamstwa, aby utrzymać się przy władzy oraz bezwzględność wobec ludzi niższych klas, czynią z niej wyrazisty czarny charakter. Cieszy, że na sam koniec tego sezonu Pamela tak błyszczy.
Mimo starań Yumiko Eugene został uznany za winnego. To nie zaskakiwało, ponieważ od początku wskazywano, że nie mają szans na zwycięstwo ze względu na skorumpowany sąd. Ważniejsze było to, aby przebieg tego procesu wpłynął na opinię publiczną. W końcu wszystko zmierza do buntu i obalenia rządów Milton, więc musiało do tego dojść w wiarygodny sposób. I rzeczywiście twórcy dobrze ten wątek rozegrali. Do tego przemowa Eugene’a (bardzo dobry Josh McDermitt) – choć nie była nadmiernie podniosła czy porywająca, lecz szczera i nieco osobista, bo nawiązywała do jego haniebnych czynów z przeszłości – dała do myślenia Mercerowi i zgromadzonym ludziom. W rezultacie to, że brat Maxa zmienił zdanie w końcówce odcinka, było przekonujące. Możemy zacierać ręce, na to, co przed nami we Wspólnocie.
W drugim najważniejszym wątku tego epizodu przyglądaliśmy się poczynaniom grupy Ezekiela, która starała się wymyślić plan ucieczki. Jednak na pierwszy plan wyszedł Negan, którego bardziej interesował los żony, a nie pozostałych. Mam problem z tym motywem. Przede wszystkim cała ta historia z małżeństwem i ciążą bohaterki pojawiła się tak nagle i niespodziewanie, że trudno to zaakceptować. A twórcy na siłę próbują przekonać widzów do swojej wizji uczuciowego i dobrego Negana. Oczywiście już wcześniej coś podobnego widzieliśmy – w retrospekcjach z Lucille w 10. sezonie czy też w przyjaznej relacji z Carlem, Judith i Lydią. Ale mimo wszystko ten wizerunek gryzie się z tym, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Ta zmiana wydaje się zbyt radykalna. Kierunek, w jakim zmierza ta postać, jest mocno dyskusyjny.
Na szczęście Jeffrey Dean Morgan z dużą swobodą i wyczuciem potrafi żonglować wizerunkami swojej postaci. Raz jego bohater jest czułym mężem, a drugim razem zachowuje się nonszalancko – w swoim dawnym stylu. Mogła się podobać scena, w której żyjący przeszłością Ezekiel powiedział mu, że nie zasługuje na nowe życie. Z jednej strony całkowicie rozumiemy czarnoskórego bohatera, a z drugiej strony Negan miał prawo poczuć się urażony, co zresztą widać było po jego minie. Ta rozmowa wywoływała sporo emocji właśnie przez rosnące wzburzenie antybohatera, który miał w swoich rękach los Ezekiela i jego przyjaciół. I nie łatwo było odgadnąć, jaką podejmie decyzję.
Okazało się, że Negan wziął winę na siebie, więc został postawiony przed pluton egzekucyjny. Napięcie zwiększyło się, gdy obok niego znalazła się ciężarna Annie. Było wiadomo, że nic mu się nie stanie ze względu na nadchodzący spin-off, The Walking Dead: Dead City. Krzyki i błagania Negana, przerażenie Annie i wahanie się żołnierzy – wszystko tu świetnie zadziałało, aby wzbudzić wątpliwości i podnieść poziom emocji. Przy okazji można dostrzec analogię do sceny wprowadzenia do historii The Walking Dead Negana, gdy to on terroryzował klęczących m.in. Maggie i Glenna. Natomiast wstawiennictwo Ezekiela i reszty grupy oraz bunt jednego z żołnierzy były do przewidzenia. Wypadło to sztywno i sztucznie. Mimo to sama scena z tym padającym śniegiem i wiatrakiem w tle była bardzo klimatyczna.
Na ratunek przyjaciołom przyszła grupa Daryla. Obserwowaliśmy, jak zakradała się do Alexandrii przez tunele kanalizacyjne. Dawno nie odwiedzaliśmy tego miejsca, które prezentowało się efektownie. Jak w każdym epizodzie nie mogło zabraknąć rozmowy od serca, aby zapełnić czas odcinka. Maggie znowu podzieliła się swoimi rozterkami z Carol. Melissa McBride i Lauren Cohan zagrały dobrze, ale twórcy za często wciskają widzom tego typu sceny. Do tego jest to powtórka tego, co już na przestrzeni sezonu mogliśmy usłyszeć. Przynajmniej Christian Serratos jako Rosita mogła się wykazać i przekonująco pokazać cierpienie i furię bohaterki oraz jej brak litości dla strażnika. Przy okazji zobaczyliśmy dość makabryczne ujęcie, gdy szwendacz odgryzał kawałek jego twarzy.
Powróciło również kilka dawno niewidzianych postaci. Pojawił się Tyler, który w 11. epizodzie wziął na zakładniczkę Max, a potem został pojmany przez żołnierzy. Co prawda, nie odegrał w bieżącym odcinku większej roli, ale trzeba docenić twórców, że przy tak rozbudowanej obsadzie pamiętali o tym bohaterze, wykorzystując go w fabule. Bardziej cieszył powrót Luke’a i Jules, których ostatni raz widzieliśmy w połowie 10. serii. Wyjaśnili grupie Aarona, że Zakątek został przejęty przez Wspólnotę, co dało też odpowiedź na to, co wylosował Hornsby, rzucając monetą w końcówce sezonu 11B. Przyjaciele ścigani przez żołnierzy zastosowali starą metodę i ubrudzili się flakami szwendaczy, aby skryć się w hordzie. Dziwi, że nie usmarowali twarzy, co stanowiłoby jeszcze lepszy kamuflaż. Ten wątek niczym nie zachwycił, ale podniesiony nóż przez inteligentniejszy wariant umarłego daje nadzieję na ciekawszy obrót wydarzeń w kolejnym epizodzie.
Dwudziesty drugi odcinek The Walking Dead był nawet wciągający, dzięki historii rozgrywającej się na kilku „frontach”. Ponadto jego końcówka przyniosła dużo emocji. Aktorzy jak zwykle zagrali solidnie, a do tego nie można mieć żadnych zastrzeżeń do strony wizualnej. Do końca serialu pozostały już tylko dwa odcinki i wszystko na to wskazuje, że możemy się spodziewać dynamicznej akcji. Będzie ekscytująco!