Po 12 latach emisji serial The Walking Dead dobiegł końca. Finał okazał się naprawdę zadowalający, ponieważ nie zabrakło w nim widowiskowej akcji, emocji i zombie. To była wyjątkowo intensywna ostatnia godzina tej niezapomnianej produkcji.
Początek finałowego odcinka The Walking Dead był bardzo intensywny, ponieważ widzowie mieli wiele powodów do zmartwień. Los Judith był niepewny, bo szpital został opuszczony i zaczęło się w nim roić od zombie. Szybko przeskakiwaliśmy też między pozostałymi wątkami, które jeszcze bardziej emocjonowały. Z jednej strony bohaterowie walczyli z hordą szwendaczy – Jules została pożarta, a Luke ugryziony (scena jego śmierci, gdy był otoczony przez przyjaciółki, z którymi tworzył grupę ocalałych, wzruszyła dzięki bardzo ekspresyjnej grze Lauren Ridloff, Nadii Hilker, Angel Theory i Eleanory Matsuury). Z drugiej strony oglądaliśmy zdesperowaną Rositę, która szukała swojej córki w budynku, gdzie doszło do masakry. Miało to przerażający klimat za sprawą ciał we krwi i panoszących się zombie. Sporo emocji dostarczyła ucieczka bohaterki wraz z Eugenem i Gabrielem. Gdy otoczyły ją żywe trupy, można było się przestraszyć. Dobrze, że wyrwała się z ich objęć. Do tego bohaterowie wyciągnęli z więzienia Mercera w wybuchowy sposób. Twórcy nie dawali wytchnienia widzom przez pierwsze minuty epizodu, ale to dobrze. To jest w końcu finał! Powinniśmy drżeć o życie bohaterów, przeżywając to, co się dzieje na ekranie.
Najważniejsze wydarzenia były związane z Pamelą Milton, która nie chciała wpuścić mieszkańców Wspólnoty na swój teren. Sytuacja była napięta, ponieważ liczna horda sztywnych zbliżała się do ludzi. Z ust Daryla padło zdanie z komiksu, że „nie jesteśmy żywymi trupami”. Nie miało ono aż takiej siły jak wtedy, gdy wykrzyknął je z pasją Rick w materiale źródłowym w troszeczkę innych okolicznościach. Interesującym akcentem było pojawienie się przemienionego Hornsby’ego, który był bliski pożarcia Pameli. Ostatecznie mieszkańcy Wspólnoty zostali uratowani, a swój moment chwały miał Gabriel, gdy zaryzykował życie, sprzeciwiając się pani burmistrz. Na początku apokalipsy był tchórzliwym księdzem, który bał się wpuścić swoich wiernych do kościoła, teraz sytuacja całkowicie się odwróciła. Ten kontrast podkreślił rozwój bohatera mający miejsce na przestrzeni sezonów. Ostatecznie zgładzono szwendaczy w wielkim wybuchu. Na szczęście efekty komputerowe były przyzwoite i obyło się bez zgrzytów. Warto jeszcze wspomnieć, że mobilizacja bohaterów, aby zwabić i wybić trupy przy piosence zespołu Living Colour, przywoływała na myśl The Walking Dead: Nowy świat. I co ciekawe, to nie było jedyne nawiązanie do tego serialu.
Najwięcej emocji dostarczył wątek Rosity, która została ugryziona przez zombie. Jej sceny z dogłębnie poruszonym Eugenem (świetny Josh McDermitt) oraz Gabrielem wywoływały duży smutek. Pożegnanie z bohaterką przypominało wzruszającą śmierć Andrei z komiksu, która w odróżnieniu od jej serialowej wersji była bardzo lubianą postacią. Szkoda tylko, że w produkcji było to przedstawione w dużym pośpiechu i ten moment nie wybrzmiał należycie. Mimo wszystko w końcu doczekaliśmy się śmierci ważnej postaci, bo można było już sądzić, że bohaterowie są nieśmiertelni.
Lepiej wypadły wspólne sceny między Maggie a Neganem. Nie wzruszały do łez, ale Lauren Cohan i Jeffrey Dean Morgan włożyli mnóstwo serca w grę, aby jak najlepiej wyrazić uczucia swoich bohaterów. Przeprosiny Negana były szczere, ale Maggie nie wybaczyła mu tego, że zabił Glenna. Padło tu sporo mądrych i dojrzałych słów. Scenarzyści napisali dobry dialog, który pozwolił zamknąć temat, aby bohaterowie mogli jakoś koegzystować w przyszłości.
Mieliśmy też kilka nawiązań do poprzednich sezonów i postaci. Akcja w szpitalu, gdy bohaterowie uciekali z nieprzytomną Judith, kojarzyła się z pierwszymi scenami z Rickiem w szpitalu. Harmonijka ustna Luke’a przypominała o jego miłości do muzyki, dlatego jego śmierć tak poruszyła. Z kolei sceny z Rositą (okrążoną przez nieumarłych czy skaczącą z dachu auta) przywoływały na myśl Glenna i jego upadek z kontenera. Daryl wspominający Merle’a i nazywający Judith „zawadiaką” czy powrót Carol do krótkich włosów powodowały uśmiech zrozumienia. Te detale cieszą, ponieważ świadczą o tym, że twórcom zależało na tym, aby uczcić pamięć o postaciach czy ważnych wydarzeniach. To miły gest, że pomyśleli też o oddanych i spostrzegawczych fanach, a nie skupili się tylko na pędzącej akcji. Nawet w tych easter eggach Greg Nicotero, reżyser tego odcinka i producent serialu, uwzględnił samego siebie, ponieważ pojawił się w końcówce jako szwendacz.
Czy szczęśliwe zakończenie pasuje do The Walking Dead? Tak. W końcu jest to w duchu komiks. Poza tym po tylu latach walki o przetrwanie postacie zasłużyła na spokój we Wspólnocie i Alexandrii. Przeskok czasowy o rok był niezłym pomysłem, ale przeszkadzało zawrotne tempo pożegnań. Możliwe, że gdyby twórcy mieli więcej czasu antenowego, to nie byłoby ono tak chaotyczne. A wynikało to też z tego, że zafundowali widzom niespodziankę. Choć Rick (Andrew Lincoln) i Michonne (Danai Gurira) nie powrócili do tej historii, to wciśnięto do odcinka pewnego rodzaju zapowiedź ich wspólnego spin-offa. Wyjaśniło się, w jaki sposób na łodzi znalazły się rzeczy Grimesa. Do tego jego kurtka, broń i helikopter wskazywały na powiązania z Republiką Obywatelską. Z kolei Michonne ubrana była w imponujący strój i kierowała się na koniu w stronę hordy zombie. Wszystko to przy podniosłej muzyce i przewijających się obrazach zmarłych bohaterów. Wzbudzało to więcej emocji niż wspomniany przeskok czasowy i ciepłe pożegnania m.in. Daryla z Carol. Brakowało w tym jednak płynności, aby dobrze się wczuć w te ostatnie minuty serialu. Mimo to powrót tych postaci nawet w takiej formie dał sporo radości.
Finał sezonu The Walking Dead można uznać za satysfakcjonujący. Twórcy postawili w nim na akcję, którą ledwo upchnęli w godzinnym odcinku. Duży pośpiech był odczuwalny, ale ważne, że niczego nie zabrakło. Były momenty emocjonujące, wzruszające i efektowne. Domknięto większość wątków i pojawiły się komiksowe nawiązania. Ostatni odcinek nie wbił może w fotel, ale twórcy zrobili wszystko, aby wypadł jak najlepiej w obliczu tylu historii i bohaterów.
Ostatni sezon The Walking Dead, który emitowany był od sierpnia 2021 roku, można uznać za udany. Warto docenić twórców, którzy włożyli dużo pracy w to, aby wątek Wspólnoty stał się atrakcyjny dla widzów. A mieli przed sobą trudne zadanie, ponieważ w komiksie ta historia (poza kilkoma spektakularnymi wydarzeniami – np. śmiercią Ricka i Dwighta) była jedną ze słabszych. Musieli niemal wymyślić ten wątek na nowo, aby uwzględnić powrót Lauren Cohan w roli Maggie. Dodatkowo trzeba było rozciągnąć historię na 24 odcinki ze względu na to, że AMC przedłużyło finałową serię. Z jednej strony dało to twórcom możliwość uporządkowania wszystkich wątków znanych postaci i wprowadzenie nowych bohaterów (Pamela Milton, Lance Hornsby, Max czy Mercer). Z drugiej strony odczuwalne było to, że historia jest rozwleczona, a kluczowa fabuła rozwija się zbyt wolno, ponieważ najpierw trzeba było pokonać ludzi Pope’a i Hornsby’ego. Dobrze, że te poboczne wątki były intrygujące i zapewniły dużo widowiskowej akcji ze szwendaczami w tle. Twórcy znaleźli balans między wszystkimi wydarzeniami w tym sezonie i zadbali o swoje postacie jak nigdy przedtem. Wątek Wspólnoty nie był porywający, ale mówiąc potocznie – miał ręce i nogi. Mimo wielu zmian względem materiału źródłowego był poukładany, a twórcy wycisnęli z niego maksimum potencjału. Jedynie zabrakło im odwagi do uśmiercenia większej liczby głównych postaci, co wzbudziłoby duże emocje.
Żegnamy się z serialem The Walking Dead w pozytywnych nastrojach, ponieważ twórcy zapewnili nam niezłą i jakościową rozrywkę. Produkcja na przestrzeni lat miała lepsze i gorsze chwile – nie trzymała równego poziomu. Czasem dogłębnie ekscytowała i emocjonowała, innym razem okrutnie nudziła. Wydaje się, że The Walking Dead błyszczał najjaśniej w momentach, gdy najwierniej przedstawiał historię z komiksu, którym zazwyczaj się raczej inspirował. Serial ewoluował tak jak charakteryzacja zombie, a postacie ginęły w różnych makabrycznych, szokujących i wzruszających okolicznościach. Przewinęło się tu kilku świetnych i barwnych złoczyńców, ale historia zawsze stała wyjątkowymi protagonistami – z Rickiem, Michonne i Darylem na czele. A to wszystko zawdzięczamy wspaniale dobranej obsadzie. Trzeba przyznać, że to była fascynująca i emocjonująca przygoda, która trwała 12 lat. Nie ma też powodów do smutku, ponieważ kilku ulubieńców powróci w 2023 roku w swoich spin-offach. The Walking Dead się skończyło, ale żywe trupy jeszcze nie umarły!