The Walking Dead: The Ones Who Live to kolejny spin-off ze słynnej franczyzy o postapokaliptycznym świecie zombie, w którym powracają uwielbiani przez fanów Rick i Michonne. Pierwszy odcinek szokuje i emocjonuje, a rozmach produkcji robi ogromne wrażenie. To powrót w wielkim stylu!
Na dalsze losy Ricka Grimesa fani musieli czekać ponad pięć lat. Ostatni raz widzieliśmy go w 9. sezonie The Walking Dead na wybuchającym moście, gdy śmiertelnie ranny poświęcił się dla swoich przyjaciół i rodziny. Następnie został zabrany przez Armię Republiki Obywatelskiej po tym, jak Jadis wezwała helikopter. Po kilku latach Michonne odnalazła smartfon z wyrytym na ekranie rysunkiem, co zmotywowało ją do odnalezienia męża. To stało się podstawą nowego spin-offu. Jego zapowiedź widzieliśmy w końcówce finałowego epizodu flagowego serialu. Serca fanów zostały na nowo rozgrzane.
Początkowo w planach były trzy filmy o Ricku Grimesie, aby zamknąć jego historię, ale opóźnienia i pandemia spowodowały, że ostatecznie zdecydowano się na sześcioodcinkowy serial The Walking Dead: The Ones Who Live. Co ciekawe, zachowano kinowy rozmach, co widać chociażby w początkowej sekwencji akcji, gdy główny bohater w "barwach" Armii Republiki Obywatelskiej rusza z charakterystyczną dla niego siekierką na płonącą hordę zombie. Zostało to porządnie nakręcone (pomimo ciemności wszystko było wyraźnie widoczne), a do tego od razu przypominały się najlepsze sceny walk Ricka. Efekty specjalne i charakteryzacja szwendaczy też są tu na najwyższym poziomie. I twórcy od razu zaserwowali widzom szokujący zwrot akcji, w którym Grimes odciął sobie rękę, aby oswobodzić się z kajdanek i smyczy. Scena wciskała w fotel przez dużą ilość krwi, zombie i ścigających go żołnierzy. Na twarzy bohatera malowała się desperacja. Emocji nie brakowało, a fani mieli kolejny powód do zadowolenia, bo Rick stracił rękę jak jego odpowiednik z komiksu. W nieco innych okolicznościach, ale warto pochwalić twórców za tak odważny ruch, a Andrew Lincolna za przeforsowanie tego pomysłu.
Po tych pierwszych minutach rodem z Hitchcocka poprzeczka została postawiona niebotycznie wysoko. W dalszej części odcinka akcja rozwijała się tylko trochę mniej intensywnie, ponieważ skupiono się na szczegółowym wyjawieniu tego, co działo się z Rickiem podczas jego nieobecności w głównej historii. Dobrym sposobem, by podkreślić tęsknotę i cierpienie bohatera, było to, aby wypowiadał się jako narrator z offu (czytał listy do Michonne). Przekonująco pokazano to, że Rick próbował bezskutecznie wrócić do żony i przyjaciół. Nawet przez chwilę rozważał samobójstwo. Twórcy zadbali o to, żeby przemiana postaci wyglądała wiarygodnie. Nie jestem przekonana, czy Andrew Lincoln aż tak dobrze to pokazał na ekranie. Widać, że niełatwo mu było ponownie wczuć się w rolę. Jednak ostatecznym rozrachunku obyło się bez zgrzytów czy fałszu w grze.
Cieszy również to, że twórcom udało się w tej historii połączyć większość wątków związanych z Armią Republiki Obywatelskiej, które w ostatnich latach rozwijano w innych spin-offach – Fear the Walking Dead i The Walking Dead: Nowy świat. Wspomniano o ukrytym mieście, o sojuszu i rzezi w Omaha, a Rick nawet był częścią oddziału likwidacyjnego. Grimes miał również okazję spotkać się z generałem Bealem, o którym kilka razy wspominała Kublek i z którym współtworzyła Projekt Votus. W tej roli zobaczyliśmy Terry’ego O'Quinna, który rozsiewa wokół siebie aurę tajemniczości niczym John Locke z serialu Zagubieni. Miejmy nadzieję, że w kolejnych odcinkach dostał więcej czasu, bo ta postać intryguje.
Interesującą postacią okazał się Okafor, który nie tylko odegrał ważną rolę w życiu Ricka w placówce (zachęcił go do dołączenia do armii), ale też podczas apokalipsy zombie. Brał udział w bombardowaniach miast w ramach Operacji Cobalt, ale też dopuścił się zbrodni na żołnierzach gwardii narodowej dla większego dobra. Scena wyznania była wstrząsająca, a Craig Tate pokazał się ze znakomitej strony, choć ogólnie jego gra jest specyficzna. Motywacje i cele bohatera zostały dobrze nakreślone, więc nie ma problemu ze zrozumieniem, dlaczego tak zależało mu na Grimesie i Thorne. To też kopalnia informacji. Wytłumaczył, jak działa Armia Republiki Obywatelskiej, i zdradził, o co chodzi z podziałem na osoby oznaczone kategoriami "A" i "B" (choć częściowo było to powiedziane w Nowym świecie). Jeszcze zostało nieco tajemnic związanych z Bealem i ukrytym miastem, ale na tym etapie serialu otrzymaliśmy naprawdę dużo istotnych informacji, bez mydlenia oczu.
Drugą ważną postacią dla wątku Ricka była Pearl Thorne, która też została oddzielona od bliskiej osoby, ale nie ma zapędów samobójczych. Lesley-Ann Brandt dobrze potrafi oddać siłę i stanowczość tej bohaterki, ale nie zdążyła wykreować wiarygodnej więzi z Grimesem. Thorne jest mocna w gębie i zabójczo skuteczna w terenie (jak wtedy gdy uratowała dziewczynkę i nie pozwoliła uciec Grimesowi), ale nie budzi zaufania. Trudno powiedzieć, czy to przez grę aktorki, czy taki był zamysł twórców, aby zawsze byli wobec siebie zdystansowani. W każdym razie postacią, która dawała chwilę oddechu od ponurej rzeczywistości, był Esteban.
Frankie Quinones wlewa tak dużo pozytywnej energii w sceny z Grimesem, że zupełnie nie pasuje to do mrocznego tonu serialu. Ale za to bardziej odczuwało się przyjaźń głównego bohatera z nim niż z Thorne, choć miała ona zupełnie inny charakter oraz ciężar.
Nie do końca przypadły mi do gustu sceny snu Ricka, w którym spotykał Michonne w parku. Oczywiście między aktorami jest wspaniała chemia, dzięki czemu oglądanie ich na ekranie sprawia dużo przyjemności, ale trudno określić sens tych wątków. Możliwe, że twórcy chcą podkreślić fakt, że mamy do czynienia z miłosną historią. A może po prostu jest to forma prezentu dla fanów, aby mogli oglądać ich razem nieco dłużej? W końcu Michonne to obok Ricka główna bohaterka, więc musi mieć odpowiednio duży udział w epizodzie. Poza tym Danai Gurira musi jakoś zarobić na swoją wysoką gażę. W każdym razie takie małe fillery na pewno nie pogorszyły odcinka, a dodały mu trochę optymizmu.
Końcówka znowu dostarczyła wielkich emocji. W helikopterze Rick niespodziewanie opowiedział krótką historię o swoim ojcu (nic podobnego nie miało miejsca we flagowym serialu). Następnie akcja ponownie się rozkręciła, gdy zostali zaatakowani w powietrzu. Krew tryskała wkoło. Upadek helikoptera wyglądał imponująco, a zarazem przerażająco. Twórcy zakończyli odcinek cliffhangerem, w którym Rick i Michonne ponownie się zjednoczyli.
Pierwszy odcinek The Ones Who Live niezwykle wciągał. Akcja prowadzona była w płynnym i sprawnym tempie, rzadko spotykanym w The Walking Dead. Szokowały zwroty akcji, dzięki czemu nie można było narzekać na brak emocji. Do tego epizod bronił się fabularnie – twórcy nakombinowali się, aby poszczególne wątki miały sens. Sam serial fajnie uzupełnia i rozszerza uniwersum oraz historię Ricka. Na spostrzegawczych widzów czekają również easter eggi – jak choćby ten z książką Sztuka pokoju. Dzięki temu, że AMC dało najwyższy budżet w historii franczyzy, to również jakościowo serial prezentuje się wspaniale. Podsumowując: lepszego powrotu Ricka nie mogliśmy sobie wymarzyć. Trzymam kciuki, aby ten wysoki poziom utrzymano w kolejnych epizodach!