Nie będę ukrywał: do Thorgala mam olbrzymi sentyment. Na komiksach autorstwa Grzegorza Rosińskiego i Jeana Van Hamme uczyłem się czytać, a przygody pochodzącego z gwiazd wikinga towarzyszyły mi przez długi okres szeroko pojętego dorastania. I chociaż ten okres mam już dawno za sobą, to emocje towarzyszące śledzeniu losów bohaterów w Krainie Qa czy niepokój wywołany lekturą Alinoe nadal pozostają żywe w pamięci. Wraz z biegiem lat seria przeszła wiele zmian, autorom zaczęło nieco brakować pomysłów, a formuła powoli zaczęła się wyczerpywać. Wreszcie nadeszło nieuniknione: Rosiński i van Hamme wycofali się z aktywnego tworzenia komiksów z tej serii i ustąpili młodszym twórcom; przy okazji zaś postanowiono stworzyć coś na kształt uniwersum (ostatnio wydaje się to być słowem-kluczem w popkulturze) i równolegle tworzyć aż cztery, powiązane ze sobą serie. To nowe otwarcie początkowo wydało się obiecujące, ale szybko nadeszło rozczarowanie. Jednym z nowych podcykli są przygody Louve, córki Thorgala potrafiącej komunikować się ze zwierzętami. Do pewnego momentu wydawało mi się, że to chyba najlepsza z nowych serii, ale także i tu zaczęło występować zmęczenie materiału oraz brak oryginalnych pomysłów. Najnowszy, już szósty album, zatytułowany Thorgal. Louve #06: Królowa czarnych elfów, tylko to podkreśla.
Źródło: Egmont
Fabularnie można wyróżnić tu trzy elementy. Po pierwsze, jest to główna oś historii (choć pojawiająca się nieco w tle), w której Louve i Aaricia czekają na wieści o Thorgalu, a na dziewczynkę czyha tajemniczy mag. Druga kwestia to nawiązania do wydarzeń mających miejsce w pozostałych seriach (a przede wszystkim głównej). Po trzecie, jest to historia przewodnia tego konkretnego zeszytu, czyli inwazja Mrocznych Elfów na świat Krasnoludów, a plany złej królowej może oczywiście zniweczyć tylko Louve. Sam zarys fabularny jest dość prosty, ale to żadna nowość w Thorgalach. Kluczem jest to, co się z nim zrobi. Niestety Yann po raz kolejny napisał scenariusz nudny i chaotyczny. Co chwilę musi się coś dziać, zaskakiwać, zmieniać perspektywę… przynajmniej w założeniach, bo usilne starania, by tak się stało, kończą się niepowodzeniem. W prostej historii nie ma miejsca na tak wiele zwrotów akcji, a brak ekspozycji tylko podkreśla wymuszoną dramaturgię. Do kompletu należy dodać męczącą manierę niezamykania wątków i stosowania cliffhangerów. W tym albumie są przynajmniej dwa na końcu.
Źródło: Egmont
Znacznie mniej można zarzucić Romanowi Surżence, który dość poprawnie naśladuje kreskę (raczej z wczesnego okresu) Rosińskiego. To nic nadzwyczajnego (szczególnie jeśli porówna się z okładką zeszytu namalowaną przez Polaka), ale podtrzymuje klimat serii. Brak tu zadziorności i ryzyka, a więcej zachowawczości, ale efekt jest dość przyjemny. Pozostaje odpowiedzieć sobie na pytanie, dla kogo tworzone są historie takie jak Królowa Czarnych Elfów. Młodociana bohaterka i próba pisania scenariusza według hollywoodzkich standardów sugeruje, że twórcy poszukują nowych odbiorców. Mam jednak wrażenie, że – przynajmniej u nas – większość czytelników wywodzi się z mojego pokolenia i z sentymentu kupuje kolejne, słabe historie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj