Tick, Tick... Boom! to film, który przedstawia życie Jonathana Larsona, dramaturga najbardziej znanego ze swojego dzieła scenicznego Rent. To także adaptacja autobiograficznego musicalu artysty o tym samym tytule. Produkcja stara się przedstawić sylwetkę twórcy, jednocześnie pokazując konflikt pomiędzy oddaniem się pasji a komfortowym życiem z dobrze płatną pracą. Główny bohater powoli zbliża się do trzydziestki i martwi tym, że wielu kolegów z branży w tym wieku miało już za sobą swój wielki przełom.
Fot. Netflix
Obejrzałam Tick, Tick... Boom! z punktu widzenia osoby, która nie jest zaznajomiona ani z sylwetką Jonathana Larsona, ani jego pracami. I muszę przyznać, że produkcja bardzo dobrze radzi sobie z widzem, który niekoniecznie jest fanem kariery twórcy. Nie tylko zachęca do tego, by pogłębić swoją wiedzę na jego temat, ale też broni się jako samodzielny film. Przede wszystkim dlatego, że łatwo można utożsamiać się z głównym bohaterem, nawet jeśli daleko nam do ambitnego i nieszczęśliwego kompozytora teatralnego. Jon nie jest tu kreowany na niedostępnego geniusza, ale przeżywa bardzo zwyczajne, ludzkie rozterki. Ma do wyboru męczenie się w pracy, której nie lubi, albo martwienie się o rachunki, ledwo wiążąc koniec z końcem. Źródłem konfliktu pomiędzy nim a jego ukochaną jest to, że kobieta dostaje propozycję dobrej posady z dala od jego marzeń i kariery. Nie ma pomiędzy nimi znanej z filmowych komedii omyłek; mamy do czynienia z bardzo realnym konfliktem. W dodatku nikt nie idealizuje Jona, który popełnia błędy i czasem rani najbliższych. To wszystko sprawia, że z nim sympatyzujemy. Mógłby być naszym kolegą, sąsiadem. Czasem stanowi odbicie naszych własnych problemów.  W filmie rozgrywają się głównie dwa konflikty. Jeden dotyczy losu artysty, który zaczyna wątpić w to, że kiedykolwiek uda mu się stworzyć coś wybitnego. Drugi, przez większość czasu rozegrany bardzo subtelnie, opowiada o epidemii AIDS, pustoszącej środowisko artystyczne. Oba przeplatają się, by wreszcie dojść do genialnego punktu kulminacyjnego, w którym Jon zdaje sobie sprawę, że nie tylko mu może zabraknąć czasu. Jego przyjaciel jest chory. To sprawia, że zaczyna patrzeć na swoją sytuację pod zupełnie innym kątem. Tick, Tick... Boom! nie odmierza czasu tylko do trzydziestki Jona. I zdanie sobie z tego sprawy w finale jest równie miażdżące dla widza, co dla głównego bohatera. Produkcja przez cały czas buduje napięcie, by w tym momencie wszystkie wątki spotkały się w jednym miejscu. Przyjaźń pomiędzy postaciami była mocnym filarem filmu, ponieważ pokazywała dwójkę ludzi, którzy zaczynali w jednym miejscu, ale z czasem postanowili podjąć zupełnie inne życiowe decyzje. I naprawdę na pochwałę zasługuje to, że Tick, Tick... Boom! nie romantyzuje żadnej z nich. Niektórzy mogą walczyć o marzenia, gdy inni wybierają stabilność finansową, zmęczeni porażkami i złymi warunkami życia. Film naprawdę podkreślił to, że oba rozwiązania wymagają odwagi i są słuszne. 
Fot. Netflix
+1 więcej
Sposób narracji dopełnia tę historię. Z jednej strony śledzimy losy głównego bohatera, a z drugiej oglądamy, jak sam komentuje bieżące wydarzenia w formie retrospekcji, niczym wszechwiedzący narrator. Choć zapewne część widzów może uznać to za chaotyczne, według mnie dodawało to jakiejś niesamowitej intymności filmowi. Słuchanie, w jaki sposób Jonathan opowiada o przeszłości, wiedząc, jak ten etap jego życia się skończył, jest niezwykle zajmujący. Czasem przypomina komika podczas stand-upu, który po czasie potrafi żartobliwie spuentować nawet najbardziej tragiczne wydarzenia, jakie go spotkały. Oczywiście na pochwałę zasługuje też sam Andrew Garfield, który naprawdę tchnął życie w tę postać i wypadł niezwykle autentycznie w swojej roli. Na odbiór filmu na pewno wpływa też muzyka, która zawsze pełni istotną rolę w musicalach. W tym wypadku mamy do czynienia ze skocznymi i chwytliwymi piosenkami, które czasem opowiadają o banalnych rzeczach, a czasem pomagają uzewnętrznić się Jonowi przed widzami. Utwory bardzo dobrze wkomponowały się w codzienność bohatera. Komplementowały ją na swój sposób i podkreślały, że wszystko może go zainspirować do napisania wielkiego przeboju. Andrew Garfield też potraktował poważnie nowe wyzwanie w karierze - podczas przygotowań do roli uczęszczał na lekcje śpiewu (emisji głosu), co słychać w trakcie seansu. Warto wspomnieć, że Jonathan Larson zdobył sławę dopiero po śmierci. Nigdy nie dowiedział się, że Rent osiągnęło ogromny sukces. I że jest zwycięzcą trzech nagród Tony i jednej nagrody Pulitzera. Tick, Tick... Boom! nie starało się przekazać widzom, że warto porzucić wszystko w pogoni za marzeniem. Nie zrobiło też ze swojego bohatera kogoś na kształt celebryty - niezrozumianej i odległej postaci. To, co było najlepsze w tym filmie, to fakt, że można pokazać pełnego pasji człowieka, bez próby szukania w nim i jego życiu dodatkowej sensacji. W dodatku wykorzystano szansę, by przedstawić realia całego środowiska artystycznego, a także jaki wpływ miała na nie epidemia AIDS. To ciepły musical, który został stworzony z sercem i wydaje się być bardzo blisko ludzi. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj