Środowisko baletowe intryguje ze względu na pewien rodzaj niedostępności, swoistą ekskluzywność. To zapewne właśnie z tego powodu, podobnie jak po seriale medyczne, sięgamy po fabuły opowiadające o szkołach baletowych. Chcemy dowiedzieć się, jak jest w miejscach, do których nie każdy z nas ma dostęp. Tiny Pretty Things jest kolejną po serialu Pot i łzy produkcją osadzoną w środowisku baletowym, mającą widzom przybliżyć świat baletu. Nowa produkcja Netflixa przynosi jednak pod tym względem kilka rozczarowań. Do elitarnej szkoły baletowej w Chicago wkraczamy wraz z Neweą, pochodzącą z nieuprzywilejowanej rodziny tancerką, która przybywa do wymarzonego świata Archer School of Ballet. Dziewczyna dołącza do grupy tancerzy zaraz po nieszczęśliwym wypadku, czy raczej próbie morderstwa na jednej z baletnic, a sam początek wydaje się intrygująco nawiązywać do Suspirii Dario Argento. Chociaż postawione w pierwszym odcinku pytanie fabularne brzmi: kto stoi za tragedią Cassie, to dodatkowo seria serwuje nam wiele pobocznych intryg rozgrywających się w szkole, motywowanych współzawodnictwem i chorą ambicją – nie tylko nastoletnich tancerzy lecz również ich nauczycieli. Oprócz tego Tiny Pretty Things przedstawia prywatne historie poszczególnych postaci i problemy, z którymi muszą się zmagać, a także walkę tancerzy o godne traktowanie ich przez władze szkoły. Na początku seansu denerwuje sporo rzeczy. Nie wszystkim z pewnością od razu przypadnie do gustu sposób gry aktorskiej, w której czuć pewną nienaturalność. Trudno uwierzyć w autentyczność wszystkich emocji i mamy wrażenie, że aktorzy ślizgają się po powierzchni uczuć portretowanych postaci. Dość szybko przyzwyczajamy się jednak do sposobu gry, lecz wtedy przeszkadzać zaczyna tendencyjność niektórych scen czy wątków (np. kwestie nieobecnych lecz wymagających rodziców). Ta banalność na początku drażni, jednak później akceptujemy, co i w jaki sposób serwują nam twórcy, i z odcinka na odcinek serial ogląda się coraz lepiej. Wszystko przez to, że akcent w serialu położony został na kwestie współzawodnictwa, a główna zagadka jest na tyle intrygująca, że chcemy dotrwać do końca serialu, by poznać prawdę. Kilkakrotnie zaś podrzucane są nam fałszywe tropy – również i w subtelny sposób. Dobrze wypadają też intrygi i wątki poboczne. Fakt faktem, jest ich bardzo dużo, ponieważ niemalże każdemu z bohaterów twórcy poświęcają sporo czasu, więc w niektórych odcinkach główna intryga nieco się rozmywa. Rozmywa się też temat tańca jako takiego, ale o tym za chwilę. Początkowo trudno nam polubić niektórych bohaterów, ponieważ wielu z nich gra nie fair w stosunku do znajomych ze szkoły i posuwa się do podstępów, byle tylko osiągnąć cel - zdobyć wymarzoną rolę. W pewnym jednak momencie przyzwyczajamy się do niecnych zagrywek postaci, a przez pogłębienie bohaterów przez scenarzystów nawet im kibicujemy. Każdy z widzów zapewne będzie miał swojego ulubionego bohatera, którego historia najbardziej do niego przemówi. Najsympatyczniejszy z całego grona wydaje się być Shane, za którego trzymamy kciuki nie tylko, jeśli chodzi o kwestie baletowe, ale i prywatne problemy, chociażby z akceptacją siebie. Nie da się zaprzeczyć, że Tiny Pretty Things ogląda się po prostu dobrze. A to przede wszystkim ze względu na świetną realizacje. Przyjemność odbiorczą sprawia nam również przebywanie w samym świecie przedstawionym ze względu na wnętrza – piękne sale, ciekawe lokacje w szkole i poza nią. Na plus oceniam też sekwencje snów bohaterów. W ich marzeniach, czy raczej koszmarach sennych, odbijają się ich obawy, lęki czy traumy, a to, choć wydaje się być inspirowane Czarnym łabędziem, dobrze dopełnia nam ich obraz bohaterów, sporo mówi o ich psychice. Sam serial wydaje się być równy – trudno mówić o lepszych i gorszych odcinkach. Na plus można by ocenić to, że serial adresowany do nastolatków podejmuje kwestie seksualności młodych osób. W Tiny Pretty Things zaserwowano nam wiele dość odważnych zbliżeń czy scen nagości. Trudno jednak powiedzieć, jaki jest ich cel. Wydaje się, że ta nagość jest po prostu pewnego rodzaju bonusem. I tyle. Twórcy podejmują jednak również temat poszukiwania własnej orientacji seksualnej, serwują nam wątki homoseksualne, uświadamiają w kwestii gwałtu i molestowania, edukują w kwestii tabletki „dzień po”. I z jednej strony mamy właśnie świadome, postępowe podejście do seksualności, ale z drugiej strony pewne kwestie i wątki niepokoją. Sprawcy gwałtu nie zostają ukarani, mężczyźni molestujący tancerki nie są pociągnięci do odpowiedzialności, a sam wątek „patronów” finansowo spierających balet w zamian za towarzystwo balerin jakoś się w tym serialu rozmywa. Na plus na pewno jest jednak to, że produkcja, poruszając też takie kojarzone ze środowiskiem baletowym kwestie, jak obsesja szczupłego ciała czy zaburzenia odżywiana, rzuca nieco inne światło na te tematy. Wspomniane problemy w dużej mierze dotyczą bowiem męskich członków zespołu baletowego. Największym rozczarowaniem serialu był dla mnie jednak… sam balet. Spodziewałam się, że w scenach tanecznych aktorzy zaprezentują klasyczny balet, tymczasem Netflix poszedł bardziej w stronę wygibasów ze Step Up czy You can dance. Nie uświadczymy scen baletowych podobnych do tych prezentowanych chociażby w Czarnym łabędziu. Sceny tańca nie zachwycają też swoim autentyzmem, prawdziwością i wyrazem uczuć bohaterów, jak miało to miejsce chociażby w A potem tańczyliśmy. Za dużo w Tiny Pretty Things jest też mówienia o tym, czym balet jest, przekonywania nas, jak wspaniałą jest sztuką. To powinniśmy przecież sami zauważyć podczas seansu. Tymczasem mam wrażenie, że narracje z off-u próbują nas przekonać do tego, co niestety nie udało nam się poczuć. Rozumiem, że Tiny Pretty Things jest tylko przeznaczoną do szerokiego grona odbiorców produkcją Netflixa, a nie filmem artystycznym opowiadającym o tym, że taniec może nieść prawdę. Mimo wszystko liczyłam jednak na więcej sztuki w samym tańcu, więcej rzeczonej ekskluzywności, subtelności i wyrafinowania, które kojarzymy z baletem. Mnie w tym serialu o balecie brakowało po prostu baletu. Tiny Pretty Things jako serial ogólnie wypada nieźle. Można mu zarzucić zbytnie zagęszczenie wątków, a Ci, którzy podobnie jak ja, liczyli na więcej baletu w balecie, mogą poczuć się rozczarowani. Trzeba jednak przyznać, że produkcję Netflixa ogląda się dobrze i zapewne to właśnie nastoletnim widzom, do których głównie jest adresowana, najbardziej przypadnie do gustu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj