Zanim naukowa społeczność zaczęła spekulować o obecności wody na Tytanie i hipotetycznie rozwijających się w niej mikroorganizmach, w zbiorowej świadomości nazwa księżyca Jowisza była najczęściej kojarzona z dumnym pokoleniem tytanów z mitologii greckiej - tym samym, które swojemu ojcu, Uranosowi, odcięło jądra. Właśnie gdzieś pomiędzy życiem i śmiercią, ni to w śnie, ni to na jawie, na przedziwnej terra incognita, rozciągającej się od mentalnej choroby po kompleks przyrodzenia, zdaje się wyrastać zdobywca tegorocznej Złotej Palmy w Cannes, Titane. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czym jest ten film; bliżej mu przecież do transowego doświadczenia, w którym nakreślona przez Deleuze'a oś obraz-czas-ruch rozpada się niczym domek z kart, a reżyserka Julia Ducournau, autorka pamiętnego Mięsa, rozpędza narracyjny pocisk dzikością swojego umysłu i bezceremonialnym naigrywaniem się z naszych przyzwyczajeń, społecznych konwenansów czy męskich fantazmatów. Bardziej niż na analizie fabularnej gleby i próbie zarysowania chronologii ekranowych wydarzeń, w tym przypadku powinniśmy skupić się na fakcie, że Titane to potworny w mocy sprawczej cios w naszą głowę. Tak, niektórzy zaliczą nokaut i wyjdą z sali. Dla cierpliwych czy tych o stalowych nerwach Ducournau ma jednak nagrodę. Morał? Nic z tych rzeczy. Raczej... środkowy palec. I jeszcze twórczyni za to podziękujecie.  Spójrzmy prawdzie w oczy: Titane to jeden z najmocniejszych filmów ostatnich lat, który nie tak znowu mała grupa widzów będzie próbowała wsadzić do szufladki z opisem "obrzydliwy". Lot nad mozolnie wyplecionym przez reżyserkę, fabularnym gniazdem rozpoczynamy od sekwencji, w której główna bohaterka, Alexia, jeszcze jako mała dziewczynka na tyle rozsierdziła prowadzącego auto ojca, że ten stracił panowanie nad pojazdem. Tragiczny wypadek, kilka ujęć obrazujących trepanację czaszki, wszczepienie tytanowej płytki, cięcie. Kamera otwiera oko jakieś 20 lat później, by wraz z protagonistką zatańczyć i wić się na masce samochodu ku uciesze oblanych potem i napompowanych testosteronem mężczyzn. Jaskiniowe pożądanie nazywa się tu miłością, a ciało, choć piękne, jest raczej doskonale zakamuflowaną maszyną. Nawet taką, która... zapładnia, imitując swoją wpisaną w sadomasochistyczną otoczkę chuć migoczącymi światłami i ruchem podwozia. Jeśli myślicie, że seks z autem to kulminacja wędrówki po fascynującym umyśle Ducournau, nie mogliście być w większym błędzie. Reżyserka roztacza przecież przed nami przybierający monstrualne rozmiary pejzaż poetyki przemocy; ostre przedmioty wbijane są tu w ucho czy stopę, niewinne podgryzanie sutków przeradza się w chęć ich oderwania, a łamanie własnego nosa trwa w nieskończoność. Kurtyna teatru absurdu na dobre odsłoni się jednak później, gdy Alexia przejdzie wizualną metamorfozę, podszywając się pod zaginionego przed laty syna Vincenta, kapitana oddziału strażaków. Podtrzymywany przez groteskę i psychologiczną wiwisekcję najcięższego z przypadków fabularny rollercoaster ani myśli się zatrzymać. My to jednak zróbmy; wszak Ducournau nieprzypadkowo miała w Cannes jedną prośbę do widzów: by nikomu nie mówili o tym, co zobaczyli w filmie. 
Diaphana Distribution/Kazak Productions
W Titane rzeczywistość nie przychodzi w ramach chronologicznego ciągu zdarzeń - uzewnętrznia się w pierwszej kolejności pod postacią rytmu pulsującego, który jest tak hipnotyczny tudzież zniewalający, jak i odrzucający. Nawet nie paradoks, a nieustanne zderzanie ze sobą ekstremów, co pozwala reżyserce na konsekwentne rozbijanie ściany gatunkowych ograniczeń. Ducournau w swojej opowieści przeplata konwencję body horroru z melodramatem i psychoanalizą na postmodernistyczną modłę, doprawiając tę miksturę szczyptą zapożyczeń z Cronenberga i innych mistrzów horroru, by ostatecznie zanurzyć ją w magnetycznym i zarazem niepokojącym świecie pierwszorzędnych dreszczowców czy dzieł Alexa Garlanda. Jeszcze lepiej jest tam, gdzie twórczyni wciąga swoich bohaterów i jednocześnie widzów w pułapki przyzwyczajeń; znane z codzienności postawy i zachowania są niemiłosiernie przerysowane, choć bodajże najmocniej dostaje się szeroko pojętej męskości. Cała historia najpierw bombarduje, następnie zaś obnaża kruchość leżącą u fundamentów tanga spod znaku maczo. Blisko stąd do homoerotycznego uniesienia, jak doskonale podsumowuje scena pokazująca tańczącą przed strażakami i zarazem wciąż udającą syna kapitana główną bohaterkę. Owszem, niektóre strony scenariusza mogłyby trafić wprost do feministycznego manifestu, lecz z koncepcjami Ducournau jest trochę jak z sowami u Davida Lyncha: nie są tym, czym się wydają. Na fundamentalnym poziomie Titane to w końcu opowieść o potwornej traumie, pragnieniu bliskości i trudnej ponad miarę relacji z ojcem. Figura tego ostatniego jest zresztą osobnym organizmem, na którym autorka przeprowadza skomplikowaną operację: z jednej strony zmienia go w potwora Frankensteina, z drugiej pokazuje, że złamaną gałąź rodzinną da się jeszcze ojcowską miłością uratować. Po przerwaniu struktury DNA spoiwo w postaci tytanowej płytki będzie jak znalazł.  Dla tej produkcji jeden klucz interpretacyjny nie istnieje; poruszanie się we freudowskim śnie, w którym czekają na nas lacanowskie lustra i wyzierające zewsząd, jungowskie archetypy wymagałoby całej armii kluczników. Wszystko jest tu przecież zawieszone - pomiędzy narodzinami a kroczącą niczym słoń w składzie porcelany kostuchą, prymitywnym popędem a pragnieniem miłości, wykolejającą umysł chorobą a próbą odnalezienia się w rodzinie i społeczeństwie. Nie ma żadnego przypadku w tym, że w samym centrum wydawałoby się błądzącego poza czasem świata postawiono znak równości pomiędzy ludźmi a maszynami. Deus ex machina też się znajdzie i będzie pasował jak ulał do niemalże cyberpunkowej tonacji, która raz po raz mieni się światłem neonów. Jestem przekonany, że strona wizualna Titane zachwyci Was swoim blaskiem i feerią barw, znakomicie komponujących się z unikalną warstwą muzyczną. Usłyszycie popkulturowe szlagiery i ciężkie, metalowe brzmienia, które z biegiem czasu zostaną dopełnione przez... "Macarenę". Ścieżka dźwiękowa ma zresztą olbrzymie znaczenie, skoro już na ekranie niewiele się mówi. Taki obrót spraw jest błogosławieństwem; to właśnie dzięki niemu pląsająca niczym primabalerina i wyginające swoje ciało w niemożliwych pozach Agathe Rousselle (debiut na ekranie!) przechodzi przez opowieść niczym burza, fenomenalnie zespalając wpisane w jej bohaterkę bestialstwo i skrytą bardzo głęboko niewinność. Wtórej jej kapitalny Vincent Lindon (Vincent), którego postać balansuje na granicy absurdu i śmiertelnej powagi - na każdą dostarczoną przez niego nutę refleksji przypada cała gama wybrzmiewających głośno kuriozów.  Niektórzy z Was wezmą tę produkcję za kronikę dziejów Transformersów walczących z nieuregulowanym napięciem seksualnym. Jeszcze inni za hołd dla wszystkich kinowych siepaczy. Jedni i drudzy będą mieli po części rację. Sposób, w jaki działa umysł Julii Ducournau, fascynuje bez reszty, przebijając się do naszych serc i umysłów po staranowaniu właściwie każdej komórki ciała i nie biorąc jeńców. Cudownie ożywcze jest to, że w naznaczonym przez pandemię i zmagającym się z licznymi niepokojami społecznymi świecie najlepszym lekarstwem na niepewność jutra okazują się oryginalność i kreatywność. Te, które demonstruje francuska reżyserka, są najwyższej próby. Rok 2021 bez Titane byłby znacznie uboższy; Ducournau uczy nas w końcu, że dla szarej codzienności przetrąconych pragnień i koślawych wyobrażeń wytyczono trajektorię ucieczkową. Ten szlak jest neonowy, czasami krwawy, ale w gruncie rzeczy wędrówka wciąż ma te same cele: albo znalezienie dla siebie kontrapunktu w innej osobie, albo poszukiwanie życia w pozornej tylko pustce. Dajmy na to na Tytanie. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj