Serial Titans wraca na właściwe tory - po dzielącym widzów pod kątem poziomu artystycznego Hawk and Dove w odcinku Origins twórcy raz jeszcze udowadniają, że mają na tę produkcję oryginalny w świecie ekranowych trykociarzy pomysł. Co prawda dość niezrozumiałe jest porzucenie przez nich wątku tytułowych bohaterów poprzedniej odsłony serii, a i Beast Boy znów zostaje tu sprowadzony do roli serialowej ciekawostki, jednak ostatni epizod broni się naprawdę dobrze poprowadzoną narracją. Akcja rozgrywa się wolniej, autorzy raz po raz zmieniają akcenty w opowiadanej historii, ale wszystko to łączy się sprawnie w jedną całość, która pozwala nam spojrzeć na Tytanów z nieco innej perspektywy. Autorów produkcji bardziej niż mordobicie interesuje tym razem uwypuklenie konkretnych cech poszczególnych członków tytułowej drużyny herosów; mamy szansę poznać ich lepiej niż dotychczas i jeszcze spróbować zrozumieć. Raz wychodzi to lepiej, raz gorzej, jednak odpowiedzialnym za serial z całą pewnością nie można odmówić konsekwencji i miłości do komiksowego materiału źródłowego. Zwróćcie uwagę na zastosowany w Origins montaż - zarówno w pierwszej, jak i w ostatniej części odcinka wygląda on na mocno chaotyczny, przy czym to tylko fasada: tasowanie kolejnymi ujęciami ma wywołać w widzu niepokój i nakreślić położenie bohaterów. To zmienia się jak w kalejdoskopie; im dłużej przebywają w atmosferze większego zagrożenia i tajemnicy, tym częściej na ekranie stają się po prostu sobą, a to subtelnie żartując, a to dając wyraz swojej naznaczonej tragedią przeszłości. W dodatku twórcy serwują nam przewrotny kontrast; ścigająca herosów mocno dysfunkcyjna Nuclear Family zostaje zestawiona z samymi Tytanami, którzy nie tylko po raz pierwszy pojawiają się razem w ramach jednej sceny, ale i w swoich towarzyszach podróży zaczną odkrywać przyjaciół. Nie ma w takim obrocie spraw nic ze zbędnego nadęcia czy typowej dla konwencji teen dramy nachalności. Jest lekko, choć na pewno nie przyjemnie; fabuła angażuje, lecz - zwłaszcza w porównaniu do poprzedniej odsłony serii - odbywa się to poprzez nie wszystkie możliwe, a konkretne środki narracyjne. Co więcej, mroczna atmosfera tym razem dobrze uzupełnia rozwiązywanie fabularnych zagadek, szczególnie tych związanych z przeszłością bohaterów. Być może najbardziej cieszy fakt, że gra z widzem i sięganie po rozmaite techniki realizacyjne ma służyć temu, co w tym serialu najważniejsze - opowiadanej historii. Tytani najwyraźniej poszerzyli swój wokabularz i znają już inne przerywniki dialogów niż rzucane wcześniej z prędkością karabinu maszynowego bluzgi. W Origins widzimy właściwie tylko jedną porządną jatkę - Starfire okłada zaściankowych i posępnych mieszkańców prowincji, symbolizujących tu zapewne figury amerykańskich rednecków. Widelec wbijany w pięść czy chwytanie za krocze przywodzą na myśl znane z poprzednich odcinków demolki, jednak redukcja ekranowej brutalności w kontekście całego odcinka zdaje się popłacać. Pal już licho sprawnie rozpisane genezy Rachel i Dicka; na osobne słowa pochwały zasługuje portretująca Kory Anders Anna Diop. Aktorka zdecydowanie wybija się ponad poprawną grę pozostałych członków obsady. Jej Starfire w komiksowym pierwowzorze zawsze miała w sobie coś ze słodyczy i nieco naiwnej w wydźwięku niewinności. Na ekranie tymczasem zamienia się momentami w brutalną maszynę, która po trupach dąży do celu. Nadal nie wie, kim jest, przez co postać ta jawi się jak istota zamknięta w pułapce ludzkiego ciała. O ile w przypadku Raven wymknięcie się spod kontroli jest z natury rzeczy wpisane w samą bohaterkę, o tyle Starfire na poziomie działania jest zupełnie nieprzewidywalna i przez taki obrót spraw intrygująca.
Źródło: TV Line
+2 więcej
Jeśli chcemy szukać w Origins mankamentów, powinniśmy zwrócić uwagę na niektóre elementy genezy Dicka i Rachel - są one aż nazbyt uproszczone, a w tym przypadku niedopowiedzenia niekoniecznie pomagają. W wątku Roth twórcy sięgają po całą kościelną symbolikę, szachując nas jeszcze religijnymi figurkami; widz może odnieść wrażenie, że mają one oddziaływać nie samym przekazem, ale tym, że po prostu się pojawiają. Autorzy zabierają nas również do Wayne Manor, by znów gimnastykować się nad tym, jak (nie)pokazać samego Batmana. Cień Bruce'a widać w oknie, Wayne pisze listy, wciąż się o nim mówi. Stąd jednak niebezpiecznie blisko do tego, co w 1. sezonie Supergirl robiono z Supermanem - przypomnijmy, że w jednym z odcinków zaprezentowano wyłącznie jego... nogi. Nadal szwankuje także CGI, co widać najlepiej w scenie ze skaczącym po drzewie młodym Dickiem. Z drugiej jednak strony na ekranie naprawdę dobrze prezentuje się szeroka panorama Gotham City, wyglądająca tu jak zestawienie wizji Tim Burton i Joel Schumacher - ponura aura miasta kontrastuje z rozświetlającymi go, kolorowymi neonami. Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że ostatnie dwa odcinki miały za zadanie położyć fundamenty pod zasadniczy rozwój wydarzeń w serialu - Origins sprawdza się więc jako etap przejściowy, mający pomóc odbiorcy w odnalezieniu się w świecie przedstawionym. Wiemy już, że od kolejnej odsłony serii akcja ruszy na dobre, a najbliższe tygodnie będą dla Titans papierkiem lakmusowym w kwestii oceny jakości całej produkcji. Na razie cieszy fakt, że twórcy nie grzęzną w gatunkowych koleinach, a wiele wymiarów ekranowej historii nie wchodzi sobie pod nogi. To niepozbawiona mankamentów, ale wciąż odważna reinterpretacja komiksowej historii Tytanów - realizm przekazu, na całe szczęście, jest dla autorów ważniejszy niż superbohaterskie schematy.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj