Jestem święcie przekonany, że ostatni odcinek serialu Titans pod kątem oceny poziomu artystycznego ponownie podzieli fanów produkcji platformy DC Universe. Akcja zwolniła, a nieśpieszne tempo narracji niekoniecznie musi trafić w gusta miłośników ekranowych popisów trykociarzy. Jason Todd będzie się nam jawił raczej jako kolejny etap opowieści, który ma w założeniu porządkować genezę postaci Dicka Graysona. Pozostali Tytani, nawet jeśli Kory pokaże im miejsce w szeregu, ustawiając tym samym hierarchię drużyny, zostali zepchnięci na drugi czy trzeci plan wydarzeń ukazanych w ostatniej odsłonie serii. Taki zabieg pozwala jednak twórcom na wnikliwe naszkicowanie opartej na charakterologicznych kontrastach relacji dwóch Robinów, rozwijającej się w dodatku w cieniu wpływu na ich życie Bruce'a Wayne'a. W tej zależności czuć i coś świeżego pod względem fabularnym, i zarazem niepokojącego - widmo Batmana wciąż wisi nad próbującymi odnaleźć własną drogę działania Graysonem i Toddem. Ten aspekt prezentuje się na ekranie doprawdy wyśmienicie.
Źródło: DC Universe
+1 więcej
Ostatni odcinek produkcji dobitnie udowadnia, że scenarzyści mają starannie przemyślany pomysł na pokazanie historii o Mrocznym Rycerzu bez Mrocznego Rycerza. Nie dość, że wdrażają go konsekwentnie, to jeszcze robią to o niebo lepiej, niż miało to miejsce choćby w przypadku serialu Gotham. Batman jest wszędzie, choć paradoksalnie na ekranie go nie zobaczymy - czasami jest traktowany jak wytrych w dysputach dwóch Robinów, by w innym miejscu pojawiały się subtelne nawiązania do związanej z nim mitologii, co widać najlepiej na przykładzie odwołań do Harveya Denta czy mafijnej rodziny Maroni. To fabularne tło pozwala nam mocniej przeniknąć do psyche Graysona i Todda, którzy widzom mogą przywodzić na myśl dwa bieguny tej samej opowieści. Pierwszy chce od piętna Batmana uciec, silniej akcentuje indywidualizm i przestrzega młodszego kompana przed egoizmem Wayne'a. Drugi natomiast sam fakt dostania się pod skrzydła Bruce'a uważa za swój szczęśliwy los na życiowej loterii; z czasem zobaczymy w nim i fascynację mentorem, i rodzący się nietoperzowy fanatyzm. Sęk w tym, że nieopierzony jeszcze Todd raz po raz wymyka się spod kontroli, tak innych, jak i samego siebie. Co ciekawe, najwięcej o tym, kim są Grayson i Todd, dowiadujemy się z ich wspólnych scen. Część fanów odbierze ostatnią odsłonę serii jako prawdziwy festiwal niekończących się dysput; nazywając rzeczy po imieniu: ot, przegadany odcinek. Nic z tych rzeczy. Właściwie każdy, najdrobniejszy nawet fragment rozmowy obu Robinów ma znaczenie w kontekście poznania postaci. Ścierają się tu dwie wizje życia, dwie odmienne perspektywy, a jednak bohaterowie przewrotnie będą potrafili znaleźć pole do kooperacji. Raz górę bierze chłodna głowa Dicka, w innym miejscu przeważają młodzieńcze szarże Jasona - a przecież wszystko to znajduje swój kontrast w ich nierozerwalnym związku z postacią Batmana, zaklętym jeszcze zatrważająco we wszczepionych do ich ciał chipach. Komiksowi fani powiedzieliby w tym miejscu: dynamiczny tercet pełną gębą. Szkoda tylko, że wraz z każdą kolejną minutą seansu coraz częściej będziemy dochodzić do wniosku, że to nie Todd, a Grayson jest prawdziwym protagonistą odcinka. To przecież poświęcone mu retrospekcje i rozliczenie z własną przeszłością zobaczymy na ekranie, podczas gdy nowy Robin musi na tym polu nadrabiać głównie wspominkami i zachowaniem. Na całe szczęście Curran Walters w roli Todda radzi sobie naprawdę dobrze. Jego bohater odpycha - część fanów na pewno w aspekcie wizualnym, choć jeszcze mocniej irytuje w kwestii swojego nierozsądnego zachowania. Młodzieńcze, wybujałe ego herosa doskonale rezonuje w przekonaniu, że właśnie dostał on najlepszą robotę pod słońcem, a przecież widz i tak będzie podskórnie czuł, iż ta ułańska fantazja to jedynie maska mająca ukryć zawarty w jego umyśle mrok. W scenie, w której Jason z uporem maniaka okłada policjantów, jest coś mrożącego krew w żyłach. To już nie tyle zawadiaka-małolat, co socjopata, który jeszcze na całej historii zaważy. Być może bardziej, niż sądzimy. Postać Todda zostaje wprowadzona w odcinku, który ponownie całymi garściami czerpie z mrocznej stylistyki w aspekcie wizualnym. Na tym polu autorzy produkcji również są konsekwentni, a odejście od tonacji typowej dla kina młodzieżowego zdaje się popłacać. Poziom wulgaryzmów na sekundę czasu antenowego również został opanowany, a sceny walk tym razem mają drugorzędne znaczenie. Bardziej idzie o ich konsekwencje dla psyche postaci, zarówno w czasie uśmiercania Tony'ego Zucco, czy jatki z potraktowanym nieco po macoszemu, ale złamanym psychicznie i niebezpiecznym Melting Manem. Może nieco niepokoić fakt, że jesteśmy już na półmetku otwierającego sezonu, a twórcy raz po raz pozwalają sobie na narracyjne dygresje i odejścia od zasadniczej osi fabularnej - fani Anna Diop, do których zalicza się recenzent, muszą tym razem obejść się smakiem i zadowolić faktem, że Starfire ma nowy kombinezon. Możemy odnieść wrażenie, że scenarzyści - przynajmniej przez pierwszą część pierwszej odsłony serii - chcieli przejść bezpiecznie, nie narażając się zbytnio potencjalnym fanom. Szkoda, bowiem serial najlepiej działa wtedy, gdy scenarzyści zrzucają z siebie artystyczne kajdany i idą na całego, bawiąc się konwencją i przekonująco romansując z komiksowym materiałem źródłowym. Z drugiej strony powinniśmy uzbroić się w cierpliwość (S7 - ślę ukłony!): gdyby otwierający sezon produkcji został wypuszczony na antenę w całości, mielibyśmy jeszcze więcej powodów do zachwytu. To wcale nie oznacza, że na tym polu twórcy już wystrzelali się ze swojej mocy sprawczej. Za tydzień zabierają nas przecież do pewnego zakładu zamkniętego... Umysł na pewno będzie majaczył.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj