Po seansie filmu To była ręka Boga nie mam już żadnych wątpliwości, że Paolo Sorrentino jest dla X Muzy największym z możliwych błogosławieństw. W świecie wszędobylskiego skalowania, nieustannej pogoni za nieosiągalnym i ukrywania swoich uczuć włoski reżyser uczy, że wciąż istnieje miejsce dla małych tęsknot, lirycznego spojrzenia na rzeczywistość i wędrówki w stronę osławionego „słodkiego życia”. Jego najnowsza produkcja to opowieść, która przy całej subtelności przekazu zabiera nas z nieba prosto do czeluści piekła; twórca obnaża przed nami nie tylko swoje spędzone w Neapolu dzieciństwo i młodość, ale i przy okazji własną duszę. Wątki autotematyczne sprawiają, że The Hand of God to najbardziej osobista i bez dwóch zdań najważniejsza pozycja w całej karierze autora. Można uznać tę historię za jedyny w swoim rodzaju list miłosny do czasu, który bezpowrotnie przeminął. Inni zobaczą tu z kolei nostalgiczną pocztówkę wysłaną z największego miasta południowych Włoch, na której pojawia się jego legenda, Diego Maradona. Znajdą się też osoby, dla których dzieło to stanie się unikalną próbą ukazania wszystkich procesów, które zabierają nam młodzieńczą niewinność i popychają w kierunku ekspresowego dojrzewania do dorosłości. Wszystkie twierdzenia będą w tym przypadku prawdziwe. W końcu mówimy tu o filmie reżysera, w którym dotyka on nieskończoności, a zaklętą w X Muzie magię wraz ze swoją boską wrażliwością artystyczną zaprzęga do rozliczenia się z sobą samym. Sztuka triumfuje, dając jeszcze jeden dowód na zawarte w niej – nomen omen – wielkie piękno.  To była ręka Boga jest dla twórcy produkcji formą autoterapii, w ramach której wraca on do spędzonego w latach 80. w Neapolu dzieciństwa – wiek niewinności Sorrentina został przerwany tragiczną śmiercią jego rodziców. Główny bohater, 16-letni Fabietto Schisa (rewelacyjny Filippo Scotti), na poziomie wizualnym budzi co prawda skojarzenia z Maradoną, lecz relatywnie szybko zrozumiemy, że to po prostu alter ego samego reżysera. Zaczyna się magicznie, od tańca kamery nad neapolitańską zatoką, jakby kreśląc nad nią kolejne kręgi, autor próbował wejść do świata, który na zawsze zamknął przed nim swoje wrota. Rozbijanie rzeczywistości elementami nadprzyrodzonymi ma zresztą w tej opowieści istotne znaczenie, skoro już w sekwencji otwierającej ciotka protagonisty, Patrizia (Luisa Ranieri), spotyka... patrona miasta, świętego Januarego, który obiecuje jej uzdrowienie z niepłodności zaraz po pocałowaniu głowy małego mnicha. To jednak zaledwie wstęp do zajrzenia w idylliczną codzienność Fabie i jego najbliższych. Protagonista spędza kolejne dni wraz ze swoimi rodzicami, Saverio (Toni Servillo) i Marią (Teresa Saponangelo), jak również z bratem, wujkami, ciotkami i sąsiadami na czymś, co moglibyśmy określić „sztuką nieruchomienia z nudów”. Postacie, jawiące się jak wyjęte żywcem z korowodu dziwadeł, uczestniczą we wspólnych posiłkach, morskich kąpielach i niekończących się debatach nad tym, czy Diego Maradona przejdzie do SSC Napoli. Sielankową atmosferę raz po raz przerywają co prawda małżeńskie kryzysy i powtarzające się sprzeczki, lecz jesteśmy już rzut beretem do kwintesencji la dolce vita. Do czasu. Mury raju runą wtedy, gdy Fabie dowie się, że jego rodzice zmarli. Zdarzenie to w brutalny sposób odziera młodość z urzekającej prostoty, konfrontując bohatera z potrzebą wyboru własnej drogi – emocjonalnej, ale i artystycznej. Pełne małych cudów życie pod niebem Neapolu dobiegło końca. Czy istnieje jakieś „potem”, a jeśli tak, to jak je w ogóle napisać? 
fot. Netflix
+1 więcej
Powiedzieć, że w To była ręka Boga Sorrentino tęskni za rajem utraconym swojej młodości, to właściwie nic nie powiedzieć. Włoski artysta w typowy dla siebie, podszyty sporą dawką ironii i inteligentnej karykatury sposób kreśli przed widzem pejzaż świata snów i pragnień, zaklętych tu w pierwszych miłosnych westchnieniach, seksualnych uniesieniach, fascynacji X Muzą czy nawet w osobliwej próbie kontaktu z wyższymi bytami. Reżyser raz jeszcze konfrontuje się z wydarzeniami, które go ukształtowały, w jednym miejscu otulając je ciepłym kocem nostalgii, by w innym przeprowadzać ich wiwisekcję pod dyktando dojrzałości tudzież chłodnego dystansu, jaki pojawił się w nim wraz z upływem lat. Nie ma tu wielkiego piękna życia; są raczej jego małe skrawki, wiecznie nieuchwytne, przykryte welonem niepamięci. Zwróćmy uwagę, że w większości przypadków Sorrentino nie chce akcentować znaczenia poszczególnych scen, lecz zanurzyć odbiorcę w nieskończonym morzu towarzyszących im emocji – radości, smutku, pożądaniu, samotności, nadziei. To, co dla twórcy odgrywa rolę terapeutyczną, dla osoby przed ekranem stanie się zaproszeniem do uczestnictwa w procesie mapowania umysłu reżysera. Gdzie narodziła się jego miłość do kina? Skąd przyszło uwielbienie dla eksponowania przez niego różnorakich form cielesnego (i nie tylko) piękna? Kto był jego pierwszą muzą? Dlaczego w filmach Włocha przerysowane do granic zachowania postaci mają większe znaczenie, niż ktokolwiek mógł przypuszczać? Odpowiedzi na te pytania przychodzą zaraz obok strumienia wspomnień, który mozolnie tka przed nami Sorrentino. Tak, to wytrawny gawędziarz i wnikliwy obserwator. A przy tym bodajże najwrażliwszy kochanek współczesnej X Muzy.  The Hand of God to jednak nie tylko opowieść o dorastaniu i rozliczeniu się z dawnymi traumami. To także najprawdziwszy hołd, jaki Sorrentino oddaje ukochanemu przez siebie miastu i jego tytanowi, Diego Maradonie, temu samemu, któremu dziękował on, odbierając Oscara za Wielkie piękno. Legenda zmarłego w zeszłym roku Argentyńczyka w Neapolu wciąż trwa, a przechadzając się tamtejszymi uliczkami, można natrafić na przedstawiające go graffiti i inne malowidła ścienne. Twórca idzie jednak krok dalej, szukając w transferze piłkarza do SSC Napoli elementów nadnaturalności i groteski jednocześnie. Ton na tym polu nadaje wujek Alfredo (Renato Carpentieri), który strzeloną Anglii przez Maradonę w ćwierćfinale mistrzostw świata w 1986 roku ręką bramkę przyrównuje do zstąpienia Boga na ziemię lub do zemsty za inwazję Wielkiej Brytanii na Falklandy. Jakże symptomatyczne jest to, że mało który z mieszkańców Neapolu w filmie Sorrentina widzi drugiego gola z tego samego meczu, gdy boski Diego przedryblował pół drużyny przeciwnika, posyłając później piłkę do siatki. Roztańczeni i wiwatujący na balkonach Włosi przymknęli swoje oczy na piękno w jego najczystszej postaci, żyjąc iluzją magicznej chwili i wmawianej sobie samym dziejowej sprawiedliwości. Prawda prędzej czy później nadejdzie, jak choćby w jednej z końcowych scen, w której pozostająca do tej pory na uboczu zasadniczych wydarzeń siostra Fabie wybuchnie płaczem tuż przed kamerą. Spóźnione katharsis daje piorunujący efekt w naszkicowanej przez Włocha słodko-gorzkiej rzeczywistości.  Sorrentino z prawdziwą wirtuozerią podchodzi w najnowszym dziele do eskpozycji postaci i tworzenia rozległej siatki relacji pomiędzy nimi. Bohaterowie z miejsca ujmują swoją ekscentrycznością, a korowód dziwadeł ani myśli się zatrzymać. Jest tu przecież Saverio, wysoko postawiony pracownik banku, który wszem wobec zapewnia o byciu komunistą. Jego żona wyprzedza z kolei swoje czasy, jeśli chodzi o robienie żartów i innych psikusów najbliższym. Posągowo piękna Patrizia nawet w otoczeniu rodziny rozbiera się jak do rosołu, co tłumaczone jest trawiącą jej umysł chorobą psychiczną. A to dopiero początek, skoro innym postaciom zdarza się kląć jak szewc, przekraczać granice dobrego życia sąsiedzkiego czy własną otyłością prowokować komentarze o „wskoczeniu przez wieloryba do oceanu”. Sorrentino kocha odzwierciedlających swoich najbliższych bohaterów, ale i znakomicie prowadzi portretujących ich członków obsady. Bryluje zwłaszcza Scotti, lecz wtórują mu w zasadzie wszyscy inni aktorzy i aktorki, którzy wydobywają autentyczność postaci paradoksalnie przyodzianych w gorset groteski i przerysowania. Warto zauważyć, że w przeciwieństwie do poprzednich dzieł reżyser tym razem redukuje moc sprawczą warstwy wizualnej, niemalże nieistniejącej tu oprawy muzycznej oraz innych, szalonych zabiegów artystycznych, co pomaga mu w pełni skupić się na bohaterach i całej palecie przeżywanych przez nich, niekiedy skrajnych emocji. Styl autora jest jednak tak unikalny, że nawet w trakcie przesuwania w jego obrębie akcentów Włoch nadal pozostaje sobą: niedoścignionym mistrzem artystycznej intymności.  „Jestem już gdzieś indziej, ale wciąż pamiętam” – zdaje się mówić maestro Paolo Sorrentino w nowym filmie, w którym wyrusza w podróż ku własnej młodości. To była ręka Boga przywodzi na myśl swoiste nabożeństwo tudzież ponadczasową ceremonię, w trakcie której na ołtarzu kina reżyser składa największą ofiarę: swoją duszę. Nie liczcie jednak na żaden artystyczny ekshibicjonizm czy tanie chwyty emocjonalne; Sztuka u Włocha zawsze jest tą pisaną przez duże „S”. The Hand of God ujmuje charakterystyczną dla twórcy lekkością przekazu, napowietrznością i magnetyczną kameralnością przedstawionych wydarzeń, które paradoksalnie potrafią ważyć więcej niż całe życie. Jest coś urzekającego w fakcie, że w produkcjach autora pożenienie barokowej bajeczności z niemającą żadnej analogii w świecie dzisiejszej X Muzy wrażliwością artystyczną postępuje do tego stopnia, iż Sorrentino systematycznie dotyka jakiegoś nieopisanego, nieodłącznego dla sztuki, boskiego pierwiastka. Pomagają mu w tym przecież przywoływani bądź pokazywani w To była ręka Boga mistrzowie: Federico Fellini, Franco Zeffirelli i Antonio Capuano. Dzięki temu opowiadane przez Włocha historie płyną w rytm słów pamiętnego utworu zespołu Raz, Dwa, Trzy: „wieczna sączy się struga przyjemnej wiary w cuda”. Albo w magię kinematografii, na którą Paolo Sorrentino dostarczył właśnie kolejny dowód. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj