Oglądanie Treme było dla mnie niezwykłą przygodą. Przez długi czas (tak jak pewnie wielu serialowych maniaków) ignorowałem tę produkcję. Bo po co oglądać serial o życiu ludzi po Katrinie? Co z tego, że świetna obsada? Co z tego, że twórcy Prawa ulicy? Przecież w telewizji są takie cudowności, jak Breaking Bad, Homeland, zombiaki, prawnicy, idealne żony i politycy. Tu się strzelają, tam się kłócą, gdzie indziej jest Kevin Spacey. A jednak Treme zachwyciło mnie od pierwszego odcinka.

Nietrudno znaleźć podobieństwa między dwoma serialami Davida Simona. Oba tworzą panoramę konkretnych miast. W przypadku Prawa ulicy jest to Baltimore, Treme ukazuje zaś Nowy Orlean. Nie byłoby to niezwykłe, gdyby nie niesamowita historia tego miejsca, jego kultura i klimat, które walczą o przetrwanie po katastrofie, jaka dotknęła miasto 29 sierpnia 2005 roku.

Prawo ulicy oparte było na prawdziwych wydarzeniach, wykreowane postaci bazowały na autentycznych osobach. W Treme twórcy poszli jeszcze dalej, pokazując zdarzenia, które naprawdę miały miejsce. Simon i Overmyer zamknęli każdy sezon w ciągu jednego roku, przez co wszyscy już po pierwszej serii poczuli się tam jak w domu. Każdy wie, gdzie można znaleźć Kermita grającego na trąbce z kumplami; każdy wie, że Antoine szuka taksówkarza, którego będzie mógł okantować na kasę; każdy wie, że Davis będzie ciągle wracać i odchodzić z radia, wkurzając przy tym swojego szefa. Każdy wie też, że nawet jeśli Albert będzie mieć problemy z szyciem kostiumu, to zawsze uda mu się wystąpić na Mardi Gras i będą to cudowne sceny. I każdy wie, że zwieńczeniem kolejnego sezonu będzie ten słynny karnawał, który zawsze jest kolorowy, cudowny, radosny, ale często również niebezpieczny. Tak, niewiele się tu zmienia.

[video-browser playlist="634223" suggest=""]

A jednak do tego właśnie wszyscy bohaterowie dążą – by coś się zmieniło. Stary Lambreaux chce pomóc swoim ludziom wrócić do domu; Davis chce zwrócić uwagę na to, że muzyka i kultura zaczyna umierać przez działania polityków. Tak samo małżeństwo Bernettów walczyło o to, aby sprawiedliwości stało się zadość.

Tutaj muszę wspomnieć o istotnych rzeczach, które dotyczą serialu. Terry Colson w drugim sezonie prowadził sprawę strzelaniny na moście Danzinger, podczas której zginęły dwie osoby. Podejrzani byli policjantami, którzy starali się za wszelką cenę ukryć wszelkie dowody tej zbrodni. W trakcie, gdy sezon ten był emitowany, w Stanach odbywał się już proces, który zakończył się skazaniem piątki policjantów (wyroki od 6 do 60 lat więzienia). We wrześniu, czyli jeszcze przed premierą czwartego sezonu, w związku z nadużyciami prokuratora wszyscy zostali zwolnieni z więzienia, a ich procesy rozpoczną się na nowo. Jeszcze bardziej szokująca jest sprawa, którą przez kilkanaście odcinków zajmowała się Toni Bernett. Chodzi o śmierć Henry’ego Glovera, który został postrzelony przez policjanta i gdy w wyniku ran zmarł, inny funkcjonariusz podpalił samochód z ciałem w środku, by pozbyć się śladów. Jak widzimy pod koniec serialu, oskarżony David Warren wreszcie został zatrzymany. W 2011 roku skazano go na 25 lat więzienia, jednak zaledwie miesiąc temu (11 grudnia 2013 roku) został on uniewinniony.

Taka historia mogłaby znaleźć się w serialu Davida Simona. Tak było w Prawie ulicy. A jednak produkcja kończy się pozytywnie, nawet nie wspominając o tym, jak przebiegał proces później. Okazuje się jednak, że to, co widzimy w serialu, jest tylko przyczynkiem do zainteresowania się kwestią przestępstw, których dokonano tuż po huraganie Katrina.

[video-browser playlist="634225" suggest=""]

Sama produkcja jest także zaledwie wstępem do wspaniałej kultury Nowego Orleanu: muzyki, kuchni, głośnych wydarzeń. Czy to festiwal bluesowy, czy Mardi Gras – to najważniejsze imprezy, które trzeba zobaczyć na żywo. W rankingach typu "dlaczego warto pojechać do Nowego Orleanu" na dziesięć punktów dwa albo trzy razy pojawia się argument "jedzenie". To wszystko znajdziemy w Treme – jest gumbo, czyli danie wywodzące się z tego miasta; jest także Sazerac, czyli najpopularniejszy drink w mieście. Jest oczywiście blues, jazz i inne style muzyczne, których nazw spamiętać się nie da. Mamy charakterystyczne ulice, jak Basin czy Burbon St. No i są oczywiście Indianie.

Te trzydzieści sześć odcinków stanowi świetny przewodnik po tym cudownym świecie. O ile Prawo ulicy było poradnikiem, gdzie w Baltimore za żadne skarby nie powinniśmy się pojawiać, tak Treme pokazuje każdy zakątek, który wart jest zwiedzania. Każdy fan serialu, który będzie chciał pojechać do Nowego Orleanu (ja chcę i nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek nie miał na to ochoty), wie, czym jest second line, gdzie może posłuchać muzyki, co zjeść i co wypić. Każdy fan wie, gdzie są najważniejsze ulice w mieście, na których można spotkać Indian podczas Mardi Gras, zna ich najsłynniejsze piosenki. Innymi słowy: jest uzbrojony w wiedzę na tyle, by móc spędzić w tym mieście najwspanialsze chwile.

Mało piszę o samym finale, a więcej o całym serialu. Inaczej się nie da, bowiem ostatni odcinek jest kolejnym zwyczajnym epizodem i niczym więcej. Nie czuć ciężaru ostatniego odcinka. Zaszczytu jego wyreżyserowania dostąpiła Agnieszka Holland, która pracowała także przy pilocie Treme, a "jej odcinki" zawsze są magiczne. Tak jest oczywiście i tym razem – dzięki temu, że finał jest dłuższy, mamy więcej muzyki, widzimy także wszystkich bohaterów, o których troszkę zapomniano w tym sezonie. A co u nich słychać? Wszystko w porządku, nic się nie zmieniło. I z taką konkluzją zostawiają nas twórcy. Tym razem w wydaniu bardziej słodkim niż gorzkim. Bo mimo tego, że niewiele się zmienia w mieście, to bohaterowie nabyli bagaż doświadczeń, zmienili się – czasami nie do poznania (dla przykładu Sonny albo, bardzo przewrotnie, Davis), inni znaleźli szczęście po tragicznych przeżyciach (Toni), kolejni zaś stracili kogoś bliskiego (LaDonna, Delmond). Ale wszystkie ukazane wydarzenia wydawały się koniecznością, taka była kolej rzeczy. Nie stało się nic zaskakującego, nic, co by mogło nas zaszokować. Ot, takie sobie życie.

[video-browser playlist="634227" suggest=""]

Wszyscy ci, którzy zostali pochłonięci klimatem Nowego Orleanu, wiedzą, o co mi chodzi, więc pewnie wcale nie są zdziwieni moimi jękami zachwytu nad tą serią. Jeśli dotarliście tutaj i jeszcze jakimś cudem nie zdecydowaliście się na obejrzenie Treme, to po prostu tego nie róbcie. Bo to nie jest serial dla Was. Nie dla Was jazz, nie dla Was Indianie, nie dla Was rzesza zwykłych postaci, wśród których niektóre przez cały sezon szyją kostiumy, inne sprzedają piwo w barze, gotują obiady czy puszczają muzykę w radio, a pozostałe grają koncerty. Serial ten w HBO ledwo się utrzymywał, gromadząc przed ekranami nie więcej niż pół miliona widzów na odcinek. A jednak przetrwał. Tak jak Steve Earle śpiewał "To miasto nigdy nie zatonie", tak samo serial da sobie radę z próbą czasu. Jestem pewien, że - tak jak poprzednie dzieło Simona - Treme stanie się kultowe po jakimś czasie. Na razie trzeba pojechać na Mardi Gras…

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj