Wakacje mają być tym okresem, kiedy rodzina Wilsonów odpocznie. Nabierze sił. Trochę się zresetuje. Zabawi. Generalnie miło spędzi czas. Przynajmniej tak sądzi głowa rodziny Gabe (Winston Duke), jego żona Adelaide (Lupita Nyong'o) nie jest tego wcale pewna. Non stop prześladuje ją przeczucie, że wydarzy się coś złego. Pewnego wieczoru to zło pojawia się przed ich domem. Jednak to nie jego przybycie jest tutaj najstraszniejsze, a raczej tożsamość niespodziewanych gości. Reżyser i scenarzysta Jordan Peele jest w tym momencie królem horrorów. We współczesnym kinie nie ma nikogo, kto mógłby się z nim równać. Dawni mistrzowie zatracili swój blask i to, co nam serwują, z rzadka wywołuje u widza gęsią skórkę. Jednak gdy za scenariusz odpowiada Peele, to wiadomo, że czeka nas mocne kino grozy. Tak było przy Uciekaj, który moim zdaniem jest najlepszym horrorem 2017 roku i tak jest w tym wypadku. Trudno mi sobie wyobrazić produkcję z tego gatunku, która bardziej mnie w tym roku przerazi i wejdzie pod skórę. To my jest bowiem filmem, który do kompletnego zrozumienia wymaga kilku seansów. Mamy bowiem w fabule mnóstwo ciekawych drugoplanowych postaci i wątków, które wymagają skupienia, ale nie jest ono wcale takie łatwe do osiągnięcia. Reżyser bowiem cały czas podbija napięcie. Buduje emocjonalny rollercoaster, który z każdą minutą się tylko rozpędza. To my jest produkcją, którą każdy widz zinterpretuje inaczej, co moim zdaniem jest cudowne. Jedni skupią się bowiem na wątkach rasistowskich, inni na tym, że każdą traumę trzeba przepracować, bo jak nie, to wróci ona ze zdwojoną siłą, inni jeszcze zobaczą w tym filmie walkę z własnymi słabościami i dążenie do samozniszczenia. Co ciekawe, każda z tych interpretacji będzie właściwa. Peele jest mistrzem pisania skomplikowanych scenariuszy, które można odbierać na wielu poziomach. Czym historia mocniej się rozwija, tym sytuacja robi się groźniejsza. Bohaterowie są niczym ryby w sieci. Czym bardziej się rzucają, tym ich położenie jest coraz bardziej beznadziejne. By w pełni zrozumieć ten film, moim zdaniem, należy się na niego wybrać kilka razy. Wgryźć się we wszystkie niuanse tej historii. Bałem się, że po genialnym Get Out reżyser osiądzie na laurach i zaserwuje nam podobną historię. Będzie odcinał kupony, wykorzystując schemat, który tak dobrze się przyjął. Jednak nie, on dalej się rozwija. Szuka nowych środków wyrazu. Cały czas bawi się obrazem. Dopieszcza każdy kadr. U niego każda rzecz, która pojawia się w obiektywie kamery ma znaczenie. Nie ma tu miejsca na przypadek. Podobnie jest zresztą z aktorami, jakich wybrał do tej produkcji. Wszyscy są tak samo ważni. Nikt nie zawodzi. Nie ma tutaj ani jednej postaci, którą bym uznał za niepotrzebną czy psującą widowisko. Peele wyciągnął z aktorów maksimum ich możliwości. Wiedział czego chce i po to sięgnął. Winston Duke i Lupita Nyong’o są fenomenalni, a Elisabeth Moss jest jeszcze lepsza niż w The Handmaid's Tale. Moim zdaniem nie ma tu nawet przegadanego dialogu, czy sceny wciśniętej na siłę, by widz mógł złapać chwilę oddechu. Nie miałem też w ciągu seansu takich myśli „co oni robią, przecież to głupie”. Każdy ruch bohaterów jest przemyślany i naturalny. Może zakończenie jest trochę przewidywalne, ale z drugiej strony nie ono w tej opowieści jest najważniejsze. W przyszłym roku do kin wejdzie nowa odsłona kultowego horroru Candyman, do którego Jordan Peele współtworzył scenariusz. Po tym jak świetnie oglądało mi się To my to już zacieram ręce na tę kolejną produkcję.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj