Opowieść o życiu Tolkiena po publikacji Władcy pierścieni byłaby wdzięcznym tematem dla filmowców. Oto stateczny profesor Oxfordu, człowiek rodzinny, czerpiący radość z dzieci, spotkań z przyjaciółmi w pubie, a przede wszystkim ze studiowania starych tekstów, często pisanych w martwych językach. Profesor ten pisze dla przyjemności, powoli, po swojemu, pisze coś zupełnie innego, niż to, co jest publikowane. Nie liczy na sukces wydawniczy, mimo wcześniejszej popularności Hobbita, bo też wydawcy z Władcą… mają problemy – książka jest zbyt gruba, więc chcą ją dzielić na trzy, a do tego Tolkien upiera się, by umowa wydawnicza obejmowała również publikację historii i legend tego fikcyjnego świata. Nikt nie wierzył, że znajdzie się wielu amatorów takiej prozy. Tymczasem sukces był przytłaczający. Trylogia była fenomenem, „gromem z jasnego nieba”, jak to napisał C.S. Lewis, prywatnie przyjaciel Tolkiena. Profesor stał się kimś w rodzaju celebryty, był zasypywany listami, a niektórzy stawiali się nawet na progu jego domu, burząc tak lubiany przez niego spokój. Stany opanowała tolkienowska gorączka, ludzie nosili przypinki z hasłami „Frodo żyje” czy „Gandalf na prezydenta”. Tego w filmie Tolkien jednak nie zobaczycie. Opowieść kończy się jeszcze przed Hobbitem. Zamiast tego fiński reżyser pokazuje nam młodego Ronalda (tak zwracali się do niego bliscy), z początku bardzo młodego, jeszcze gdy jego matka żyła. Następnie przechodzimy do serca tego filmu, a więc czasów nauki w Oxfordzie, zauroczenia Edith Bratt i przyjaźni z Geoffreyem Bachem Smithem, Christopherem Wisemanem i Robertem Gilsonem, którzy nazywali siebie klubem T.C.B.S. (Tea Club, Barrovian Society). Pytanie brzmi więc, co takiego było w życiu młodego Tolkiena, że zasługiwało na film? Wielka Wojna, to z pewnością – pisarz był tym pokoleniem, które I wojny światowej doświadczyło bezpośrednio, w walkach na froncie; Smith i Gilson nie wrócili do domu, a strata ta naznaczyła Tolkiena na całe życie. Karukoski używa scen w okopach jako szkieletu filmu, z którego „odbija” się do kolejnych wątków. Tymi są zaś opowieść o wielkiej miłości, zakazanej jednak, jako że Edith była starsza od Ronalda, oraz opowieść o wielkiej przyjaźni, braterstwie zrodzonym z uwielbienia dla sztuki, w wielu jej przejawach. W tle przewijają się wątki kreacji Śródziemia, pierwsze szkice, prace nad fikcyjnymi językami i tak dalej. Jeżeli jednak ktoś twórczości Tolkiena nie zna, dostrzeże chyba wyłącznie to, co Karukoski pokazuje wprost, jak np. wizje demonów czy rycerzy walczących na froncie I wojny światowej, realnych tylko dla trawionego okopową gorączką umysłu Ronalda. Przez to, że fiński reżyser często w swoich nawiązaniach do twórczości pisarza był wyjątkowo subtelny, trudno powiedzieć , jak Tolkiena oceni ktoś, kto nie czuje ze Śródziemiem związku emocjonalnego, kto nie poznał Froda czy Sama; ta „dyskusja” o źródłach inspiracji to ogromna wartość filmu Karukoskiego. Jednocześnie, gdyby odrzeć tę fabułę z tego, co „magiczne”, wciąż pozostanie piękna historia miłosna, piękna przyjaźń, tym wyraźniejsza, że w kwestiach obsady twórcy nie zaliczyli żadnego błędu, a wręcz błysnęli, obsadzając Lily Collins w roli Edith czy Anthony’ego Boyle’a w roli Smitha, czyli emocjonalnego serca filmu, przynajmniej w trzecim akcie. Bo to, jak odbierzemy Tolkiena, będzie zależeć od tego, jak głęboko przemówi do nas to, co łączyło członków T.C.B.S. To, jak zareagujemy, widząc tych chłopców, gdy żegnają się przed wyruszeniem na front. Jeżeli przemówi, jeżeli „zadziała”, otrzymamy film, który wyrasta ponad postać Tolkiena, a staje się opowieścią o pokoleniu naznaczonym wielką krzywdą.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj