I rzeczywiście, powinien. Tamci recenzenci dali ciała, wyszli na nadętych bufonów co to na randkach w milczeniu oglądają Antonioniego i przedkładają półgodzinne ujęcie komina nad dobrą sekwencję pościgu. Ja tego błędu popełniać nie zamierzam i oceniając „Transformers 3” zacznę od tytułu.

Zacznijmy od tego, że nigdy nie byłem specjalnie fanem robotów w przebraniu (dokładny przekład reklamowego hasła „Transformers - robots in disguise” przemawia do mnie bardziej niż polska „ukryta moc”). Może dlatego, że z największym trudem rozróżniam Volkswagena od Opla, a o Corvecie wiem tyle, że jest ładna, niska i często żółta. Przynajmniej w filmach, w których ją widziałem. Słowem nawet jako dzieciak niespecjalnie byłem targetem dla historii o Autobotach i Decepticonach, które, udając ziemskie pojazdy, toczą zawzięty bój o naszą planetę.

[image-browser playlist="608757" suggest=""] Mimo to jednak pierwszy film kupił mnie sobie całego. Widowiskowe sceny akcji, umiejętnie dawkowany patos, nienachalny humor i oczywiście Megan Fox pochylona nad silnikiem, zadziałały na wyobraźnię i sprawiły, że przez moment poczułem się jak nastolatek. I to inny niż ten, którym byłem w rzeczywistości, bo nagle zacząłem się interesować jakim samochodem jest Bumblebee, jaką moc może mieć w rzeczywistości ciężarówka, w której kryje się Optimus Prime czy... Mniejsza o detale - ważne jest, że zadziała magia kina. A, że jeszcze jakby na deser dostałem od twórców filmu całkiem pokaźną paczkę popkulturowych nawiązań, nie mogłem powiedzieć o filmie złego słowa. I nie powiedziałem. „Transformers” było dla mnie jednym z filmów roku, a kontynuacja z miejsca stała się jedną z bardziej oczekiwanych premier...

I, jak to często bywa, na dwójce zawiodłem się srogo. Megan nadal się prężyła - tym razem na motorze - a Shia LeBouf próbował żartować, ale film stracił całą świeżość, zastępując wszystko co fajne - w tym fabułę - pustym, głupim patosem. Przez niego już nawet Liam Neeson jako Optimus nie brzmiał tak fajnie. I wreszcie nadeszła trójka. O której nie wiem co właściwie powinienem powiedzieć. To znaczy inaczej, wiem, ale... Dobra, przerwa i kolejna anegdota. W jednym z odcinków „Top Gear”, testując bodaj któryś z nowych modeli BMW, Jeremy Clarkson strasznie się wyzłośliwiał. A to, że przyspieszenie nie takie, a to, że rzuca, że samochód idzie nie dość gładko, że komputer marudzi jak zła żona... I kiedy już wszyscy nabrali przekonania, że o samochodzie niemieckiego producenta nie da się powiedzieć nic dobrego, Clarkson wyłączył automat i przeszedł na ręczną skrzynię biegów. I nagle skończyło się narzekanie. Przyjemność jazdy wróciła, a samochód zyskał w oczach tak dziennikarza, jak i widzów. Tak samo jest z trzecimi Transformersami.

[image-browser playlist="608758" suggest=""] Po kolei jednak. Sam o swojsko brzmiącym nazwisku Witwicky (LeBouf) uratował świat już dwukrotnie, ale mało kogo to dziś obchodzi. Szczęście chociaż, że przynajmniej u kobiet ma nadal powodzenie i gdy rzuciła go śliczna Mikaela (Fox), natychmiast znalazł ukojenie w ramionach równie pięknej Carly (Rosie Huntington-Whiteley). Dodatkowym plusem nowej ukochanej naszego bohatera jest pozwalający na szaleństwa limit debetu na karcie kredytowej oraz fakt, że sama nie uczestniczyła w ratowaniu świata. Powiedzmy sobie szczerze, u Miki nie przeszłoby: „Uratowałem świat, więc teraz podaj mnie piwo kobieto!”, bo przecież ona też tam była.

Carla jest natomiast bardziej skłonna do rozpieszczania swojego szukającego pracy bohatera. Na co męski widz, zwłaszcza w początkowych scenach filmu, patrzy z ogromną przyjemnością. W czasie, kiedy Sam na przemian byczy się i szuka pracy, dzielne Autoboty wspomagają rząd USA. Jeżdżą na tajne akcje, dokonują cudów i szukają broni na bliskim i dalszym wschodzie. Do czasu, bo nagle okazuje się, że Rząd trochę ich oszukał i nie powiedział o odkrytym na księżycu wraku, gdzie... Nie, to już widz odkryje sobie sam, zwłaszcza, że historia wyłożona jest tak prosto, że bardziej się nie da. Może i słusznie, bo - wybaczcie płaskość metafory - jest ona asfaltem, po którym wozić się będą kolejne efektowne sceny. Ale to dopiero później, w drugiej połowie filmu, bo na razie nasze BMW jest jeszcze na automatycznej skrzyni. Trzeba wszak ograć wszystkie znane z wcześniejszych części wątki, dodać kilka nowych, zarysować konflikt i pokazać, że agenci rządowi znowu są nie spoko. W międzyczasie dostaniemy parę smaczków - jak Decepticon w wersji Predator czy Megatron wędrowiec na pustyni - ale to wciąż jeszcze nie to o co chodzi. Wciąż jeszcze nie ma tego, na co, wiedzieni tytułem, przyszliśmy do kina. Nie obawiajmy się jednak specjalnych dłużyzn, bo gdy w końcu wszystkie pionki zostaną rozstawione, gra rozpocznie się na całego. I wtedy będzie się działo!

[image-browser playlist="608759" suggest=""] Można spokojnie zaryzykować stwierdzenie, że to, co roboty zrobiły do tej pory w obu częściach wziętych razem to ledwie drobiazg w porównaniu z tym, co doładowano nam teraz. Robocie czerwie rodem z Diuny, niszczące budynki, setki maszyn spektakularnie rozwalających miasto, komandosi sunący nad miastem jak latające wiewiórki, Optimus w kolejnym mega starciu. Tak powinna była wyglądać „Bitwa o Los Angeles”, bo jedyne, co w obu filmach jest porównywalne, to poziom patosu. W obu jest go stanowczo za dużo!

Poza tym jednak... cóż mogę powiedzieć. Nawet jeśli z początku nie byłem przekonany, to finalna, wielka moto-zadyma ustawiła mnie do pionu. Wychodząc z kina nawet z pewnym niepokojem przyglądałem się przejeżdżającym samochodom, ale potem jednak ochłonąłem. Dziś, pisząc tę recenzję stwierdzam, że oto pojawiło się zwieńczenie godne swej trylogii. Idealnie między świetną jedynką a słabą dwójką. Dobry blockbuster po prostu. Ocena: 7/10
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj