Oto czwarta część cyklu o wielkich robotach, które bez trudu przeobrażają się w ekskluzywne samochody. Ten sam reżyser, ten sam Optimus Prime (czyli główny roboci bohater), ten sam wielki rozmach i przeestetyzowane kadry. No, to jak ten film ma się wyróżnić od poprzednich? Na początek wymieniono całą ludzką obsadę – czyli aktorów, którzy wcielali się w przyjaciół i wrogów robotów. Ot, minęło pięć lat od wydarzeń z poprzedniego filmu, świat się zmienił, akcja toczy się raczej gdzie indziej, a w miejsce Shia LaBeoufa, Josha Duhamela i Johna Turturro mamy teraz Marka Wahlberga, Stanleya Tucci czy Kelseya Grammera. Czy to zmiana istotna? Jakoś nie zauważyłem. Tak jak i wcześniej, tak i teraz postacie w filmie Baya to raczej jednowymiarowe figurki, które są przesuwane rozpędem wydarzeń w miarę rozwoju fabuły. Tu mamy troskliwego ojca, tam naukowca, który raczej traci kontakt z rzeczywistością, a jeszcze gdzieś bezwzględnego agenta tajnych służb. I trzeba przyznać, że praktycznie każdy z obsady (łącznie z T.J. Millerem, który tak niedawno zachwycał nas w serialu Dolina Krzemowa) sprawdza się świetnie. Acz nad żadnym z nich nie ma się co zatrzymywać, bo ich kreacje stanowią ledwie niewielki procent tej blisko trzygodzinnej fabuły (165 minut). Bo tym razem Michael Bay zdecydował się także zawalczyć w kategorii długodystansowców. To najdłuższa i z całą pewnością najbardziej napakowana rozmaitymi wątkami odsłona cyklu. Aż pod koniec czułem pewien przesyt. Przez ostatnie pół godziny miałem już nadzieję, że robochłopaki uznają, iż jest remis, i rozejdą się w spokoju przed kolejnym, piątym filmem. Ale nie – tłukli się dalej. Już się wydawało, że ktoś ma dość albo za daleko odszedł i nie zdąży w tym filmie wrócić, ale Michael Bay na niego poczekał i tłukli się dalej.
Co nie znaczy oczywiście, że piątki nie będzie. I tak pozostawiono do niej kilka furtek, więc powoli możemy się szykować na ciąg dalszy.
Tymczasem jednak Wiek zagłady. To film dla tych, którzy lubią usiąść w wakacje z wielkim wiadrem popcornu w kinowej sali i zapomnieć o wszystkim. To znaczy popcorn nie jest obowiązkowy, ale sala kinowa, moim zdaniem, tak. Wszystkie "Transformersy" tracą ponad połowę swego impetu, gdy ogląda się je na telewizorze (jaki by nie był duży). To w kinie, a jeszcze lepiej w IMAX-ie, roboty są naprawdę wielkie, potrafią przywalić z piąchy albo wystrzałem rakiety rozwalić niechcący wielki budynek tak, że to robi wrażenie. Również znak firmowy reżysera – piękne zwolnione ujęcia, podczas których kamera objeżdża postać dookoła, znacznie lepiej sprawdzają się na wielkim ekranie. I nawet patos, którego w filmach Baya jest zawsze tyle, że aż bohaterom chlupie od niego w butach, w kinie jest jakiś taki łatwiej przyswajalny.
Oczywiście jeśli jesteście uczuleni na którykolwiek z wyżej wymienionych elementów, to po prostu nie jest film dla Was. Nie każdy musi lubić takie rzeczy. Ale w swojej klasie to naprawdę kawał dobrego rzemiosła.
Troszkę może mierzi tylko to mało subtelne podlizywanie się Chinom – dziś większość amerykańskich superprodukcji nawiązuje fabularnie do tej azjatyckiej potęgi. Wszak coraz częściej filmy zarabiają tam więcej niż w USA. W Wieku zagłady też to widać. Jest naprawdę grubo – jak wiemy od lat, Michael Bay rzadko bawi się w subtelności, więc czemu miałby to zrobić tym razem?
Oto więc przed Wami idealne kinowe rozpoczęcie wakacji. Jeśli odczuwacie głęboką wewnętrzną potrzebę obejrzenia wielkich metalowych smoków ziejących ogniem albo chcecie zobaczyć, jak kolejny raz przywrócono do życia Optimusa Prime'a, to już wiecie, co będziecie robić w ten weekend.