Na początek drobna prywata – żyjemy w świecie, w którym recenzentowi trudno zabarykadować się przed informacjami, a opinie innych krytyków docierają do niego choćby rykoszetem. Podobna sytuacja miała miejsce tym razem: głosy twierdzące, że najnowszy film Justina Chadwicka się nie udał, napływały zewsząd. Piszącemu może więc zadrżeć pióro. A co, jeśli się nie znam? Może film jest obelżywy wobec jakiejś grupy społecznej? Czemu ma jedynie 10% na Rotten Tomatoes? Czy fakt, że bawiłem się całkiem nieźle, wynika z mojego rozklekotanego aparatu poznawczego? Bowiem Tulip Fever okazała się przyjemnym seansem. Choć czymś niewiele więcej. Holandia, XVII wiek, czas bogatych kupców, malarzy i zakonnych hodowców tulipanów. Według reżysera te elementy należało akcentować co chwilę, bowiem akcja filmu skacze między jedną amsterdamską ulicą, pracowniami aspirujących malarzy, klasztorem pełnym tulipanów oraz mieszkaniem zamożnego wdowca Corneliusa (w tej roli trochę zbyt wyluzowany Christoph Waltz na jałowym biegu aktorskim). Mężczyzna wziął sobie za żonę cichą, aczkolwiek niezwykle piękną Sophię, która nie potrafi podarować mu potomka. W międzyczasie dziewczyna zakochuje się w biednym malarzu (Dane DeHaan, który po Valerianie dowodzi, że wcale nie jest taki kulawy w roli uwodziciela) i wplątuje swoją służkę w pewną intrygą mającą na celu ukrywanie schadzek. Od tego momentu film zmienia się w komedię omyłek pełną kwiatów, rogaczy, romantycznych uniesień i nagiego ciała Alicii Vikander. Molier wraz z Szekspirem gdyby mogli, też by w swoich komediach często rozbierali zjawiskową panią Vikander, niestety samo napięcie erotyczne nie wystarczy, aby zbudować dobrą opowieść. Dużo się tutaj chwieje, a jeszcze więcej wypchano watą, żeby wydawało się urodziwsze niż jest w rzeczywistości. Na przykład wątki postaci pobocznych. Trudno im kibicować, bo znikają gdzieś na pół seansu, aby potem pojawić się jedynie w celu realizacji skryptu, mającego popchnąć fabułę do przodu. Reżyser filmu, który miał już wcześniej kostiumowy romans w swoim dorobku, świetnie odnajduje się w scenerii, ale już gorzej w moderowaniu zwrotów akcji. Prawa do ekranizacji książki pióra Deborah Moggach nieco się w Hollywood zależały, a teraz okazuje się, że być może szalony, pełny energii romans potrzebował pewniejszej ręki oraz większego budżetu niż planowano to za czasów zainteresowanych projektem Stevena Spielberga i Ridleya Scotta. Chadwick radzi sobie w scenach fetyszyzujących elementy epoki, jak na przykład targi rybne, rozkrzyczane prostytutki w karczmach albo piękno holenderskich kwiatów, ale przez cały seans trudno oprzeć się wrażeniu, że jego Amsterdam zbudowany jest z kalek przefiltrowanych przez sztukę. Może i celowe jest to nawiązywanie do mistrzów holenderskiego pędzla, ale po jakimś czasie – szczególnie, gdy bohaterowie któryś raz przemierzają tę samą przyportową uliczkę – mamy wrażenie, że bardziej już żył zamek z Zemsta niż to wypełnione statystami miasto. Warto jednak obejrzeć Tulipanową gorączkę z powodu ciekawego wyboru obsadowego (Judi Dench oraz przezabawny w esencjonalnym dla fabuły epizodzie Zach Galifaniakis), ładnych zdjęć oraz namacalnego, aktualizującego również wydźwięk powieści napięcia erotycznego. W pewnym momencie można się zgubić, komu w tej komedii omyłek (z elementami thrillera i drobną krytyką patriarchatu) tak naprawdę kibicować, ale przekaz chyba zaakcentowano wystarczająco dobrze: za pożądanie czasami płaci się z lichwiarskim procentem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj