Są ludzie, których najważniejszym celem jest bycie blisko centrum zdarzeń, a następnie kronikarstwo – tym się przysługują przyszłości, są akolitami zmian, ale trochę jakby z boku. Tak można opisać eseistę i filozofa, Jamesa Baldwina, który poznał (a nawet ścierał się z nimi intelektualnie) zarówno Martina Luthera Kinga, jak i Malcolma X. Jak dowodzi nominowany do Oscara dokument w reżyserii Raoula Pecka – czasami warto przeżyć, żeby interpretować świat. Baldwin oddał honor kolegom w najlepszy z możliwych sposobów.
Nie żeby ktokolwiek z opisywanej w filmie trójki, czyli Medgar Evers, Martin Luther Kinga i Malcolm X, stracił życie na własne życzenie, ale Baldwin widzi w tym chichot złowieszczej historii, a swoją rolę jako konserwatora ich pomników. Objaśnianie lat 60. z perspektywy kogoś, kto był w środku wydarzeń, jest niezwykle ważnym zadaniem. Raoul Peck wykorzystuje niepublikowane dotąd fragmenty niedokończonej książki Jamesa Baldwina, słynnego afroamerykańskiego powieściopisarza i eseisty, w której autor rozlicza się z traumami po stracie przyjaciół oraz prezentuje swoją wykładnię poglądów. Co ciekawe, początkowo Baldwin dystansował się do wspomnianych kolegów, a następnie jego poglądy stały się nie tylko tożsame, ale również wspierające działania Luthera Kinga i Malcolma X. Ich życie, poglądy oraz śmierć wpisują się w chyba najbardziej znaczący poligon walki z rasizmem XX wieku.
Zamieszki w Stanford oraz intelektualny ferment tamtych niespokojnych czasów nie są w tym filmie najważniejsze. Baldwin z czułością opowiada bowiem o swoich przyjaciołach, których stracił przedwcześnie, opowiada o ich rodzinie, a uczucia filtruje przez swoją nadwrażliwość. Spokoju oraz tajemniczości narracji nadaje ton głosu lektora, czyli samego
Samuel L. Jackson, który tak mocno skupia się na rytmie tekstu Baldwina, że nie sposób usłyszeć w tym jego poprzednich ról.
Raoul Peck umiejętnie wykorzystuje słowa Baldwina i kompiluje je na ekranie z materiałami archiwalnymi: wywiadami w telewizji, przemówieniami Kinga, Malcolma X i Kennedy’ego, zdjęciami z marszów i wieców. Najciekawsze jednak wydają się zestawienia tez demitologizujących rasizm oraz polityczną poprawność ze scenami z filmów, m.in.
Chaty wuja Toma czy
Zabić drozda. Kultura popularna, reklamy i kino XX wieku są lepszą egzemplifikacją nienaruszalności pewnych klisz oraz krzywdzących stereotypów wobec czarnoskórych niż jakiekolwiek akademickie punktowanie rzeczywistości.
Sam Baldwin ukazany jest w sytuacjach, które idealnie kontrastują (ale również dopełniają się) z jego powieścią. W nagraniach archiwalnych widzimy, jak przechodzi ze smutku do kontrataku (świetna scena kłótni podczas spotkania z mającym zgoła przeciwne poglądy profesorem ze Stanford). Wtedy dokładnie czujemy, co oznacza pełny dumy, buntu, ale też i desperacji tytuł. Nie jestem twoim murzynem! – zdaje się w pewnym momencie krzyknąć reżyser.
Nie jestem twoim murzynem to opowieść o cierpieniu, o dekadach mniej lub bardziej spełnionej rewolucji oraz akceptacji brata obok, ale także o nadziei. Oczywiście w pewnym momencie zasugerowano, że pojawienie się Baracka Obamy w Białym Domu jest wynikiem długiego oraz wyczerpującego (a nawet wysysającego życie) procesu, ale ma w sobie też złowieszczą groźbę, że wydarzenie to zrealizowało smutne profecje z czasów, w których obiecywano, że Stany Zjednoczone będą kiedyś miały czarnego prezydenta. Baldwin śmiał się z tego, bo sama obietnica, że „kiedyś, być może” oznaczała kurtuazyjne i protekcjonalne klepanie czarnych po plecach. To historia współczesnego braku człowieczeństwa, ale również – rodzącej się nadziei. Szkoda tylko, że nie obyło się po drodze bez ofiar.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h