Gdy mówimy o polskim kinie, trudno współcześnie mówić o animacji na światowym poziomie. A już na pewno abstrakcją wydaje się powiedzieć, że w Polsce powstała jedna z najbardziej nowatorskich animacji ostatnich lat, która formą rozwija gatunek w nowym, świeżym kierunku. Tym właśnie jest Loving Vincent. Filmem, którego każda klatka to ręcznie malowany obraz olejny tworzony przez utalentowanych malarzy. Twórcy nie robili ich jednak bez żadnej wizji, bo mamy do czynienia z odtworzeniem stylów z obrazów samego Van Gogha i przeniesieniu ich na realia filmowego języka. Efekt początkowo jest bardzo specyficzny, przyciągający uwagę, zmuszający do przyglądania się kadrom w poszukiwaniu czegoś, co nie pasuje, nie gra i może wydawać się niedopracowane. Wiecie, jak czasem mówi się o jakichś ładnych filmach, że wyglądają tak pięknie, że każdy kadr to arcydzieło? Tutaj jestem skłonny powiedzieć, że po raz pierwszy namacalny dowód na to, jak te słowa idealnie trafiają w sedno. Animowane ujęcia tworzą nam formę, jakiej po prostu nie widzieliśmy w kinie, a jej jakość jest tak nietypowa, a zarazem intrygująca, piękna i hipnotyczna, że trudno oderwać wzrok. Tutaj mamy jednak zupełnie inny styl oparty na ponad setce malarzy z Polski i całego świata, a to nadaje wyjątkowości tej formie, bo oglądając mamy to rzadkie wrażenie, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie było w światowym kinie. Coś pięknego. Co najlepsze nie mamy w filmie jednego typu animacji - kolorowy, bardziej wyglądający jak obraz olejny (doskonale widać machnięcie pędzla na kadrze!) oraz czarno-biały, w zupełnie innym stylu, bardziej przypominającym fotorealistyczne szkice. Jeden dla historii teraźniejszej, jeden dla retrospekcji. I to komponuje się wręcz idealnie, dając spójną mieszankę stylów, których łączy jedno spoiwo - nadzwyczajna, przemyślana i dopracowana wizja animacji. Efekt lat pracy, w którym naocznie możemy poczuć ten włożony trud, bo widzimy, że każda sekunda to osobno malowany obraz olejny. Wystarczy, że postać się przemieści, jest kolejna klatka, którą trzeba namalować. A to potęguje wrażenie z tej formy, która po prostu zachwyca. Fabularnie jest to biografia Vincenta Van Gogha, ale nie opowiada w jakimś typowym linearnym stylu. Mamy utrzymaną konwencję kryminału, gdzie bohater stara się zawieźć rodzinie Van Gogha jego ostatni list i takim sposobem wplątuje się w śledztwo, które zadaje pytania: Co się stało? Czy Vincent Van Gogh sam się zastrzelił? Jest to o tyle dziwne w konwencji dochodzenia do prawy o zbrodni, że w kinie biograficznym wiemy, co się stało i mniej więcej jak to do tego doszło. Szczególnie przy Van Goghu, który jest dość szczególną postacią o większym popkulturowym znaczeniu. Pomimo tego duet reżyserów - Dorota Kobiela i Hugh Welchman - buduje ciekawe napięcie, angażujące w opowieść od początku do samego końca. To sprawia, że coś, co mogło wydawać się dość prostą historią trzymaną w tle formy, staje się wciągającą fabułą. To po prostu wciąga i pozwala w sposób naprawę przystępny poznać tę wyjątkową postać oraz zrozumieć choć trochę jego fenomen. Poczuć emocje, których trudno byłoby spodziewać się po filmie biograficznym o malarzu. Jest to produkcja polsko-brytyjska. Za kulisami w zdecydowanej większości są Polacy (szczególnie w kwestii malarzy), tytułową rolę gra Polak, Robert Gulaczyk, a całość była kręcona w naszym kraju. Dzięki jednak producentom zagranicznym z kontaktami możemy w tym filmie zobaczyć hollywoodzkich aktorów,Saoirse Ronan, Jerome Flynn, jak zawsze świetną Helen McCrory, Chris O'Dowd oraz Aidan Turner. Przyznaję, że trudno oceniać ich grę w konwencji animacji, ale mając świadomość, że to ich kreacje są "malowane", szybko jednak można docenić detale i niuanse. Gulaczyk jest najjaśniejszym punktem w roli Vincenta Van Gogha, bo jego gra i podobieństwo do malarza (rozmawiałem z aktorem, niesamowicie podobny!) jest ogromne. To sprawia, że szybko angażujemy się w jego historię, bo doskonale zostaje stworzona odpowiednia iluzja. Ba, nie wiedząc, jak tworzono animację, można pomyśleć, że to efekt pracy animatorów, a nie aktor grający na planie, bo efekt jest tak dobry. Nie zrozumcie mnie źle - pozostali aktorzy świetnie wkomponowują się w historię, ale po prostu ona sama w sobie nie wymaga wybitnych kreacji. Jak wspomniałem, fabuła jest dość prosta, ale sprawnie i ciekawie opowiadana, ale nie ma tu miejsca na większe aktorskie popisy. Nawet Jerome Flynn w roli innej niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni jest po prostu taki, jak oczekujemy. Wszystko wpisuje się w należycie wykonaną robotę, perfekcyjnie komponującą się z nietuzinkową formą. Wisienką na torcie jest dobrze budująca atmosferę i wpadająca w ucho muzyką samego Clint Mansell (Requiem for a Dream). Ten film jest w stanie po prostu powalić, zdumieć i pokazać wielkość polskiego kina. Jestem pewien, że mogą pojawić się zarzuty przerostu formy nad treścią i sam nie obraziłbym się, gdyby fabuła była ciut bardziej rozbudowana i głębsza, ale to jest tylko mały szkopuł.  Loving Vincent to animacja interesująca, wciągająca,  ale przede wszystkim na długo zapadająca w pamięć. Przez to, że każdy kadr wygląda jak prawdziwe arcydzieło. Recenzja została pierwotnie opublikowana 21 września 2017 roku    
PKO Bank Polski jest sponsorem głównym 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj