Bohaterowie muszą poradzić sobie z pilną reklamą burrito, która musi zostać zrobiona na następny dzień. I tak rozpoczynają się perypetie grupy, która ma twórczą blokadę i nie wie, jak się za to zabrać, zwłaszcza że Sydney miała zostać wysłana na urlop.
Czwarty odcinek wyraźnie podkreśla problemy serialu, który nie może odnaleźć własnej tożsamości. Ta wciąż się krystalizuje, ale odbywa się to z bólem. Szczególnie widać to właśnie w burzy mózgów grupy bohaterów, gdy nie wiadomo, czy humor ma się opierać na (jak na razie mało śmiesznych) wygłupach Williamsa, czy na humorze sytuacyjnym, którego efekty są różnorakie.
[video-browser playlist="634399" suggest=""]
Z jednej strony mamy dobre nabijanie się ze związku Andrew, który z powodu kobiety zmienia swoje zachowanie. To wpływa nieźle na dynamikę postaci i oferuje nam kilka zabawnych momentów. Mamy także sympatyczny wątek romantycznego życia Zacha, który dostarcza kilka uśmiechów. Z drugiej jednak oglądamy trochę oklepany motyw z Andrew i Sydney. Niby można się zaśmiać, ale na tego typu zabiegi jest zbyt wcześnie, by bawiły, jak powinny. Takie sceny lepiej działają, gdy jesteśmy zżyci z bohaterami - wówczas efekt jest o wiele potężniejszy.
Największym problemem jest nienależyte wykorzystywanie talentu Robina Williamsa. Wygłupy są oczekiwane, ale nie wszystkie są na tyle śmieszne, na ile powinny. Brak w gagach spójnego poziomu, który stałby na równym poziomie przez cały odcinek. Przez to niezłe gagi oparte na dialogach przemieszane są z sytuacyjną głupotą, niespełniającą swojej roli.
Wydaje się, że sukcesem The Crazy Ones będzie krystalizacja grupy i oparcie na niej formy rozśmieszania. Oby twórcy szybko wyciągnęli wnioski z krytyki i poprawili serial, tak aby dostarczał nam więcej śmiechu.