Twórcom komedii romantycznych trudno czymkolwiek zaskoczyć publikę. Większość produkcji z tego gatunku zawsze zaczyna się bardzo podobnie – przypadkowym spotkaniem czy też serią zabawnych wydarzeń i zbiegów okoliczności. A później bohaterów czeka oczywiście happy end. Ulica Rye Lane nie jest wyjątkiem, ale pokazuje nam znane schematy w sposób ciekawy i świeży. Dom właśnie przechodzi ciężki okres po rozstaniu z wieloletnią partnerką. Za to Yas, która też niedawno zerwała z partnerem, zdaje się nie mieć żadnych zmartwień i spontanicznie iść naprzód. Ich przypadkowe spotkanie na wystawie sztuki wspólnych znajomych będzie oznaczało dzień pełen przygód i przemyśleń. A co za tym idzie, zafunduje nam sporo humoru. Fabularnie może nie brzmi to zbyt odkrywczo, ale – tak jak wspominałam wcześniej – film świetnie radzi sobie z wykorzystywaniem starych schematów. Mamy przypadkowe spotkanie w łazience, dwie osoby po nieszczęśliwych związkach i jedną, która jest dużo bardziej rozrywkowa od drugiej. A wszystko dzieje się w dużym mieście, na tle kolorowej scenografii. Za tę barwność Londynu odpowiadają nie świecące bilbordy czy wielkomiejski szum, a warzywniaki, ryneczki i różnorodność mieszkańców. Na ekranie widzimy szereg postaci, które są zabawne w sposób niesamowicie naturalny. Ekscentryczny artysta i kontrolująca zdrajczyni, czyli byli partnerzy naszych głównych bohaterów, to strzał w dziesiątkę. Ich charaktery są mocno przerysowane, dzięki czemu fajnie widać kontrasty – to, dlaczego doszło do rozstań. A wszystko dobrze balansuje między typowo brytyjskim poczuciem humoru a takim, które dotrze do każdego. Banały są pokazywane i jednocześnie wyśmiewane. Do tego oczywiście należy dodać całą teatralność produkcji – ruchy kamer i retrospekcje przypominające spektakl. Żebym nie została źle zrozumiana – to nie jest komedia, która sprawi, że umrzecie ze śmiechu. Po prostu podczas seansu będziecie się czuli swobodnie, a śmiech będzie przychodził niekontrolowanie. Żarty są w większości sytuacyjne. Sama nie wiem, jak to opisać… jakoś tak dobrze robią na serce. Jeśli chodzi o postaci, poziom był trzymany od początku do końca. Nasza główna dwójka przyciągała wzrok swoją naturalnością, a wszystkie role drugoplanowe czy poboczne fajnie dopełniały całość. Vivian Oparah i David Jonsson, którzy wcielili się w Yas i Doma, ładnie zbudowali kontrast między swoimi postaciami, by potem coraz bardziej je do siebie zbliżać. Świetnie wybrzmiewa to, jak Dom się otwiera, a Yas zaczyna się peszyć, gdy są coraz bliżej. Ten koncept „jednodniowej” historii miłosnej wydaje się przez to... intymny? Swobodny? Czuć, że postacie są zaskoczone tempem wydarzeń, a jednocześnie zdziwieni tym, jak łatwo przychodzi im wspólne spędzanie czasu. Mamy też w obsadzie mały smaczek dla spostrzegawczych, czyli Colina Firtha sprzedającego burrito. Kolory, muzyka, kostiumy, scenografia – wszystko to ładnie ze sobą współgra i z jednej strony wzbogaca, a z drugiej trochę tonuje Londyn. Niby wielkie miasto, ale ta informacja nie ma grać tu pierwszych skrzypiec i twórcy chcą, żebyśmy to widzieli. Nawet ta gra kamery, która na początku mnie zniechęciła, ma sens dla estetyki całego filmu. Mamy tu do czynienia z czymś, co najczęściej widać w produkcjach alternatywnych. Udziwnione kadry i to, w jaki sposób scenografia „rusza się” z bohaterami albo ustawia ich bardzo blisko nas, prowadzi do czegoś, o czym ciągle w tej recenzji piszę. Do naturalności, swobody, lekkości we wchodzenie w historię tych ludzi. Nie zabraknie tu typowych dla komedii romantycznych zabiegów, takich jak wielkie gesty przeprosinowe czy ogrom żartów sytuacyjnych. Jednak Ulica Rye Lane dodaje im świeżości i pokazuje, że uniwersalne i znane nie zawsze oznacza złe. A skupianie się na relacji głównych bohaterów powinno być dla wszelkiego rodzaju romansów najważniejsze. Bardzo przyjemny film, który na pewno trafi na listę moich ulubionych z tego gatunku.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj